Nagle wszystko zawahało się, jakby olbrzymia siła, przelękniona własną odwagą, zatrzymała się na mgnienie — nastała cisza, krótka i tak gwałtowna, że serce przestało bić; potem melodia wybuchła.
Chciałem wstać i wyjść; to było nie do zniesienia. Ukradkiem, pochylając się, przebyłem, nie wiem jak, przestrzeń do drzwi. Znalazłem się w pustym półkolu marmurowych kolumn, oddychając nierówno, jak po wyczerpującym biegu. Zacząłem schodzić, bo muzyka goniła mnie i tu, choć stłumiona. Wtem dostrzegłem, że nie jestem sam.
O stopień wyżej stała Anna. Milcząc ująłem ją za rękę, wszystko jakby wygładzało się, zamierało, coraz dalsze i dalsze tony zrywów symfonicznych odprowadzały nas w głąb pustego korytarza; potem świsnęła cicho winda. Kilkadziesiąt kroków — i otwarła się galeria gwiazdowa.
Nie wiem, czy ja tam szedłem, czy też ona mnie prowadziła? Nie wiem. Staliśmy bez ruchu, a u naszych stóp, niewidzialnych, jakbyśmy się sami przemienili w czerń, rozchylały się głębie, czeluść bez kresu i dna, wieczna, niezmienna otchłań, a w niej stężałe światła — okrutne, okrutne gwiazdy.
Ścisnąłem dłoń Anny. Czułem jej ciepło, lecz byłem sam.
— Dziecko… — szeptałem — ty nic nie wiesz… on… on wiedział o nas, słyszysz? Wszystko wiedział, ten przedpotopowy muzyk, ten Beethoven, głuchy Niemiec z XVIII stulecia… On wszystko przewidział, on wiedział…
Anna milczała. Poczułem spokojne dotknięcie jej palców. Uchwyciłem się tego spokoju; mogła z tego powstać zwykła, dobra rozmowa, otwierająca drogę powrotu do czegoś, co było przedtem, a co w tej chwili wydawało mi się utracone na zawsze, ale błysnęła nadzieja.
— On nic nie rozumiał — odezwałem się jeszcze ciszej — nic, tylko mówił, i ten głos do dzisiaj jest żywy… zdawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą, bo powiedział rzeczy, których nie ważyłbym się wyznać nawet przed samym sobą… on znał nawet to… — podniosłem rękę ku gwiazdom.
Konstelacji nie widziałem. Było tam jak gdyby zamarzłe pełganie świateł w czeluściach nieskończenie starych; zimne, milczące iskry, jak grymas straszliwej obojętności; oczu nie mogłem zamknąć i patrzeć nie mogłem. Chwyciłem Annę za ramiona. Wtedy jej głowa znalazła się między mną i próżnią, jak gdyby osłaniała mnie i broniła. Bez żadnej myśli przygarnąłem ją do siebie, poczułem ciepło nagich ramion, jej oddech zalał mi twarz, wargi znalazły się. Była cisza i łomot pulsów, opadający, nasze serca zamierały. Przywarła do mnie mocno, ufnie. Nie miałem do tego prawa.
— Anno — szepnąłem — słuchaj, ja… Wyswobodziła rękę i zamknęła mi usta wnętrzem dłoni; jakże zapomnieć ten gest mądrości kobiecej.
— Nie mów nic — szepnęła cicho.
Nie widzieliśmy się. Był mrok; próżnia oblegała nas ze wszech stron i czyhała, otwarta na każde spojrzenie; zdawało się, że pancerze Gei rozpadły się, zwątpiłem w pewność oparcia pod stopami. Tylko to smukłe ciało dawało schronienie. Przycisnąłem rozpalone czoło do jej chłodnego barku i trwaliśmy tak, nie wiem jak długo. Wtem jakby ptak przysiadł mi na włosach — ptak, tutaj? Na Gei nie było ptaków, nie mogło ich być, obijałyby się jak ślepe o ściany skłamanego mirażu Ziemi…
Gładziła mnie po głowie. Przywarłem ustami do jej szyi i wyczułem jej serce; tętno odzywało się miarowo, jak gdyby z głębi jej ciała przemawiał do mnie ktoś bardzo bliski i dobrze znany. Zaczęliśmy iść, przytuleni, milczący, jakby już wszystko zostało powiedziane. Korytarz skręcił, przesunęły się oświetlone błękitnym mżeniem nocnych lampek schody, potem długa, boczna odnoga, wielka sień… staliśmy przed moim pokojem. Ramię Anny zesztywniało nieznacznie w mojej ręce, lecz sama wyciągnęła dłoń, nacisnęła klamkę i pierwsza przestąpiła próg. Zwrócony w tył. szukając po omacku skrzydła drzwi, żeby je zamknąć za sobą, drgnąłem nagle jak uderzony. Anna przywarła do mnie, na próżno. Byliśmy już rozdzieleni mrokiem, tym mrokiem, z którego wybiegł i trwał długi, przeciągły, głuchy świst przewodów. Gea zwiększała szybkość.
NARADA ASTROGATORóW
Każda gwiazda istnieje dzięki ścieraniu się dwu przeciwnych sił: grawitacji, ściągającej jej masę ku środkowi, oraz promieniowaniu, które usiłuje rozdąć ją swym potężnym parciem. Gwiazda wyrzuca potoki materii przekształconej w energię i trwa tak miliardolecia.
Gdy atomowe paliwo wyczerpuje się, znika ów nieustanny, we wszystkie strony naraz z wnętrza wybiegający piorun, jakim jest parcie promieniowania. Wnętrze gwiazdy poczyna stygnąć tym gwałtowniej, że ucieczka energii poprzez jej powierzchnię trwa nadal. Rozprężające kulę gazową ciśnienie słabnie, nie może już przeciwstawiać się zaciskającej ją sile ciążenia. Gwiazda poczyna się zapadać; niezmienny moment ruchu obrotowego zrywa zewnętrzne powłoki atmosfery i wyrzuca je w przestrzeń pod postacią rozżarzonej kuli gazu, rozdymającej się z szybkością tysięcy kilometrów na sekundę; wtedy ucieczka energii przez obnażone gorące warstwy gwiazdy jeszcze bardziej się zwiększa. Wówczas w pewnym gatunku słońc może się przydarzyć, że gwiazda poczyna kurczyć się niezwykle szybko. Potworne ciśnienie i temperatura wtłaczają swobodne elektrony do jąder atomowych; następuje zobojętnienie ładunków elektrycznych i cała gwiazda przemienia się w skupisko cząstek obojętnych — neutronów — a te, nie odpychając się, mogą się zbliżyć do siebie znacznie bardziej niż jądra zwykłych atomów. Wtedy staje się coś, co można określić słowami, że „gwiazda runęła w siebie samą”.
Glob rozżarzonej materii, zdolny w swym wnętrzu pomieścić cały system planetarny, zmienia się w kulę o kilometrowej średnicy; zbita miazga neutronów tworzy najbardziej zdumiewający, najgęstszy rodzaj materii wszechświata. Skomprymowana tak masa całej Ziemi pomieściłaby się w stumetrowym pagórku. Wyzwolona energia potworną erupcją wybucha w przestrzeń; w ciągu kilkunastu dni gwiazda świeci z siłą bijącą setki milionów słońc razem wziętych, potem płomień tej kosmicznej eksplozji wygasa i gwiazda, a raczej pozostała po niej wyżarzona do białości bryła okrutnie zbitej materii, pogrąża się na nieskończoność w mrokach.
Takie właśnie zjawisko, raz na kilkaset lat wydarzające się w każdej mgławicy pozagalaktycznej, przewidzieli astrofizycy Gei.
Oczekiwanie zapłonu supernowej stało się sensacją dnia. Całe pielgrzymki ciekawych przewijały się przez obserwatorium już na kilkanaście dni przed zapowiedzianym terminem, który obejmował zresztą półtora tygodnia, z uwagi na niedokładną mierzalność niektórych czynników wyznaczających moment wybuchu.
Supernowa zajaśnieć miała niemal na przedłużeniu długiej osi okrętu, tak tedy ośmiometrowy ekran głównego teletaktora kierował się nieustannie w stronę południowego bieguna galaktycznego. Leżący w tym obszarze cypel Drogi Mlecznej rozpadał się dzięki rozdzielczej sile potężnego przyrządu na nieprzeliczone mrowie gwiazd, ale wszystkie widoczne były dalej jako punkty, gdyż nawet wielomilionowe powiększenie było bezsilne wobec rozdzielającej nas otchłani. Za to pomiędzy gromadami kulistymi Omegi, Centaura i Krzyża Południa widniały mgławice pozagalaktyczne jako blade dyski z ciemniejszym obrzeżem pyłowym; każda taka chmurka stanowiła układ wieluset milionów gwiazd.