— Na jądra starych atomistów!
Myślałem, że złuda go zadowoliła, lecz rzekł:
— Aleby sobie człowiek popływał… co?
Oparł się o balustradę, jak gdyby rozważał, czy skoczyć w dół, potem uderzył w nią pięścią i wrócił do sali. Poszedłem za nim.
Ludzi było jeszcze niewiele; zresztą ginęli w jej ogromie. To, co przedtem, oślepiony blaskiem bijącym od morza, wziąłem za galerie, było ciągnącymi się wzdłuż ścian boazeriami; przerywały je owalne nisze, w których lśniły obsługujące automaty. Środkowa przestrzeń była wolna, w samym jej środku wznosiła się rozłożysta palma o pniu pokrytym wywiniętymi jak języki, zdrewniałymi łuskami. Wokół stały rzędy bardzo niskich stolików. Znad ciemnych pasów boazerii strzelały kolumny podtrzymujące strop, który nad wejściem opadał jak perłowy, zatrzymany w biegu wodospad. Tam, ponad portykiem, świecił monumentalny witraż.
Z płaskiego tła występowały dwie postacie, mężczyzna i kobieta. Zanurzając bose stopy w zaroślach, stąpali ogromni, ogorzali, nadzy; wzrok ich wychodził z płaszczyzny witrażu i ponad naszymi głowami wypadał w niezmierzone odległości oceanu, gdzie zdawał się świtać tylko dla nich widoczny cel drogi. Od portyku szły w dwie strony korowody przestrzennych scen, porozdzielane pasami alabastru. Były to jakby okna, wybite w ścianach na tajemniczą przestrzeń. W jednych roiły się tęgopokrywe, złote chrząszcze, w innych zawisły drapieżniki powietrza, pręgowane pasami miedzi i czerni, jak gdyby zatrzymane w ściętym na szkło powietrzu. Tu ciągnęły procesje mrówek o potężnych szczękach, tam spoczywały pękate ćmy, owłosione, niby okryte srebrnym futrem, a wszystkie mieniły się, drżały i wibrowały blaskiem, gdyż stworzone były ze szlachetnych kamieni. We wzroku, przechodzącym od obrazu do obrazu, pulsował fiolet cyrkonów, szmaragdy nabiegały zielonym płomieniem, krzesały się ostre, brylantowe tęcze, ciekła krew spineli i rubinów; fosforycznie gorzały dysteny, amfibole, cyanity, cytryny, miedzianki ty; oczy siekł deszcz ostrych płomyków, aż ślepły, olśnione; odwróciwszy się w stronę tarasu, oparłem z ulgą spojrzenie o pogodny błękit.
Niepoprawna Nonna! Głowę bym dał, że to jej dzieło! Już formowała mi się w ustach krytyczna złośliwość, ale kiedy ujrzałem jej oczekujące spojrzenie, uśmiechnąłem się i powiedziałem kilka słów uznania. Cóż, widać nie mogła się obyć bez szafowania nadmiarem; tę moją refleksję przypieczętowała inna: widać starzeję się, a przynajmniej wchodzę w wiek dojrzałej stateczności, bo nakłaniam siebie do zgody z upodobaniami biegunowo różnymi od moich. Ludzi było coraz więcej. Pojedynczo, parami i całymi grupami ściągali ze wszystkich stron statku astronomowie i tektonofizycy, grawimetrzy, inżynierowie, artyści, matematycy, metalurgowie i mechaneuryści, piloci i biofizycy; wielka zasłona w drzwiach trzepotała wciąż jak ptasie skrzydło; na jej tle ukazywały się jasne postaci, wszyscy bowiem odziani byli odświętnie i biało; widać było stroje śnieżyste i srebrna we, biel niepokalaną, biel zbłękitniałą i tkniętą cieniem najjaśniejszej zieleni; długie suknie kobiet mieniły się ledwo zaznaczonymi deseniami. Nagle dostrzegłem Zorina i nie mogłem powstrzymać uśmiechu: on; zawsze paradujący w srebrnym kombinezonie, zjawił się przyodziany w trawiasty strój, nad którym jego blond głowa unosiła się jak zażegnięty płomień. Wszyscy z sumiennym podziwem oglądali cuda stworzone przez wideoplastyków i — jak mi się zdawało — nie bardzo wiedzieli, co mają właściwie począć; młodzież wynosiła szklane stoliki na taras, który zatłoczył się w mig i napełnił gwarem stłumionym przez szum oceanu.
Stałem pod ścianą niezdecydowany; zerknąwszy w bok, dostrzegłem zastygły w pełnym gotowości bezruchu obsługujący automat; jak inne, był dziś całkowicie odmieniony. Codzienną, niepozorną pokrywę zastąpił rodzaj kutego w srebrze pancerza czy szyszaka; w jego tarczy czołowej widniały płaskorzeźby wyobrażające sceny mitologiczne. Przyglądałem się im z bliska, gdy z kontemplacji wyrwał mnie nagle głos dziewczęcy:
— Doktorze, cóż to, romans z automatem?
Odpowiedzią był chóralny wybuch śmiechu. Odwróciłem się. Przede mną stała grupa młodych ludzi — wśród nich Nonna, Maja, młodszy Rudelik, astrogator Songgram i dwaj historycy, Moleticz i drugi, którego nazwiska nie mogłem nigdy spamiętać, nie żeby było trudne, ale dlatego, ponieważ był jakiś niepozorny i w towarzystwie choćby kilku osób ginął stając się częścią niedostrzegalnego tła.
— Romans z automatem? — A była taka książka, bardzo stara, z XXIII czy XXIV wieku, prawda? — spytała Maja. Wachlowała się wąskim, długim etui swego notatnika.
— Gorąco ci? Czekaj, ja zaraz… — powiedział towarzyszący jej młody człowiek.
— Nie! Nie! — pochwyciła go za rękę. — Chcę właśnie męczyć się w upale, niech będzie całkiem starożytnie i prehistorycznie. Spójrz, nawet automaty wyglądają dziś, jakby wyszły prosto ze średniowiecznego zamku.
— W średniowieczu nie było automatów — sprostował Moleticz. Maja, wciąż się wachlując, spojrzała na mnie z dołu.
— Doktorze — powiedziała — rozpoczynamy dyskusję o miłości; mianowicie, do jakiego zawodu jest najbardziej podobna. Ja to sama wymyśliłam. Co powiesz, doktorze?
— Ależ mieliśmy zachować kolejność… — zauważył jej młody towarzysz.
— No to niech będzie alfabetycznie… Najpierw ty powiedz — zwróciła się do Songgrama.
— Przecież moje nazwisko zaczyna się na S.
— Tak, ale jesteś astrogatorem, a to jest na „a”.
— Doskonale! — powiódł po nas spojrzeniem i zaczai: — Miłość przynosi bezsenne noce, jak astrogacja; w jednej i drugiej trzeba czuwać. Jeśli ktoś kocha, nie umie powiedzieć czemu. Tak samo nie wiem, czemu jestem właśnie astrogatorem. Miłość pokonuje odległości między ludźmi, jak tamta — między gwiazdami, jedna i druga żąda całego człowieka, w obu każde odkrycie przynosi tyleż radości, co niepokoju…
— A to mi dopiero! — przerwał mu okrzykiem młodzieniec. — Dobry sobie, pierwszy mówisz, toś wszystko powiedział, a ja to samo właśnie chciałem powiedzieć o matematyce.
— A ja o fizyce… — niegłośno odezwał się Rudelik; patrzał pomiędzy nas, w przestrzeń rozwierającą się od progu otwartych na taras drzwi.
__No, a ty doktorze, co powiesz? — spytała Maja, próbując ratować swój temat.
— Nie wiem… — zacząłem. W tej chwili dojrzałem Annę; stała między Zorinem i Nilsem.
— No więc? — nalegała Maja. Nagle spojrzała na stojących nieruchomo towarzyszy i zmieszała się.
— Czekaj… — zwróciła się do mnie, a do nich: — Słuchajcie, to mi się podobało, bo to mój pomysł, ale teraz już jakoś mniej… Może nie trzeba?…
— Co chcesz powiedzieć? — spytała Nonna.
— Może to niemądrze tak bawić się?
— Mhm — skinęła głową Nonna — i ja tak myślę.
— Nie wiem, czy niemądrze; trochę ryzykownie może — zauważył Songgram.
Maja zarumieniła się.
— Obłudnicy! — tupnęła nogą. — A udawaliście zachwyt!
Energicznym krokiem ruszyła przed siebie. Wszyscy poszli za nią. Zostałem znowu sam. Wciąż patrzałem na Annę. Nils mówił coś do niej z ożywienem, słuchała, jak tylko ona umiała słuchać, oczami, uśmiechem, całą twarzą. Poruszyłem się chcąc do nich podejść, ale powściągnąłem ten zamiar, nie wiem czemu, i wyszedłem na taras. Bezkresna płaszczyzna wody poruszała się jednostajnie, miarowo, jak gdyby ocean oddychał. Przez balustradę, o którą się oparłem, przewieszona była łodyga pnącza; w jego na wpół rozchylonym liściu, jak w nie domkniętej dłoni, lśniła kropla wody. Ujrzałem w niej własne odbicie. Wtem miniaturowy obraz powlókł się cieniem. Podniosłem głowę. Tuż przy mnie stała Callarla.