Выбрать главу

— Co tam widzisz, doktorze?

— Rok temu byłem u ciebie i za oknami padał deszcz. Ale pewno tego nie pamiętasz.

— Pamiętam. Jaka niebieska jest ta kropla! Takie same spadały wtedy z okapu. Dlatego o tym myślisz?

— Nie wiem. W tej kropli mogą pływać tysiące ameb, prawda?

— Mogą.

— Ten odbity w kropli błękit jest dla nich granicą, poza którą nie można się przedostać. Granicą świata. Niebem.

W ciemnych oczach Callarli pojawił się błysk zainteresowania.

— Mów dalej — powiedziała.

— Tysiące pokoleń nie zaznały tego, że można przebić niebo, błękitne niebo, i opuścić je tak jak ameba, gdy wypłynie poza brzeg swojej kropli…

— To musi być straszna rzecz… dla ameby — wyszeptała.

— Jak dobrze o tym wiesz! Roześmiała się bez głosu.

— Znam się na amebach. A w tym, coś powiedział, jest szczypta prawdy — bo my jesteśmy w niebie.

— Nie — potrząsnąłem głową. — My nie jesteśmy w niebie. Niebo kończy się z białymi chmurami, z błękitnym powietrzem Ziemi. My jesteśmy w próżni.

Kobiece oczy tuż przy mojej twarzy pociemniały.

— Czy to źle? Milczałem.

— Czy chciałbyś być gdzie indziej niż na Gei?

— Nie.

— A widzisz!

Po chwili, innym głosem:

— Kiedy byłam mała, bawiłam się w „przesiadanie w ludzi”. Wyobrażałam sobie, że jestem kimś całkiem, ale to całkiem innym, tak jakbym przymierzała na próbę obce życie. To było bardzo urzekające, ale niedobre.

— Czemu?

— Bo trzeba być sobą. Zawsze sobą, z całej siły sobą, tym bardziej, im jest ciężej; nie przesiadać się w cudze losy, ale…

— Ale?

Callarla potrząsnęła głową, aż jej słońcem prześwietlone włosy zafalowały złotem, uśmiechnęła się i odeszła.

Zapatrzyłem się w szumiący głucho ocean.

Stojąc tak, chwytałem mimo woli strzępy bliskich rozmów.

— Więc, proszę ciebie — mówił gruby głos — to miał być taki fresk: sznur kosmatych dzikusów wypada z jaskini; takie pierwotne plemię w tańcu magicznym; poza równocześnie hieratyczna i drapieżna, coś zwierzęcego i człowieczego zarazem. Męczyłem się nad tym potwornie i nic. Jednego razu spotykam profesora, zaczyna opowiadać o swoich chabaziach. Męczył mnie może godzinę — głos opadł do dudniącego szeptu — ględził o glonach i mówił, i rozpalał się, tańczył wprost przede mną. Taka ekstaza wykładowa, wiesz. Naraz — a już go nie słuchałem — tak mi się jakoś ‘wygiął, taki wyciął piruet, że jakby mnie piorun strzelił: mam! rozumiesz, złapałem od razu oś całej kompozycji! Zaraz zacząłem szkicować, a on myślał, że ja notuję to, co mówił!! Pyszne, co?!!

Rozległ się śmiech, słabnący odgłos kroków i nastała cisza. Nieprawdziwe słońce zachodziło. Niebo gorzało wielkimi płomieniami zórz, była to wieczność ziemska, którą tak prosto porzuciliśmy, jakby nie pojmując jej bezcennej wartości. Stałem, podany do przodu, wsparty dłońmi o chropawe głazy obmurowania. Z dołu płynął ściszany podmuchami wieczornego wiatru szum fal, jednostajny, senny, który jakby unosił moje myśli, a z tyłu, zza pleców, dochodził żywy gwar ponakłuwany igłami kobiecego śmiechu. Słyszałem dźwięk szkła, toasty wypowiadane sztucznie tubalnymi głosami, wybuchy wrzawy i nagłe zamilknięcia.

Patrzałem wciąż w morze. Nad horyzontem wielką, białą, jak gdyby bardzo dojrzałą kroplą światła wschodziła Wenus, Gwiazda Wieczorna, tak bardzo swojska i bliska. Zmierzch powoli gęstniał, błękitniał i w jakimś niepochwytnym momencie ujrzałem w mroczniejącej głębi nieba niby rubinem odprowadzony kontur dalekiego wulkanu. Zapalały się gwiazdy — musiałem stać chyba godzinę — wieczór dosięgał zenitu, jego liliowa pełnia przechodziła w noc. Nagle, jak gdybym oprzytomniał, zrozumiałem, że jestem samotny. Rozejrzałem się i drgnąłem ujrzawszy tuż obok siebie drugiego człowieka. Oparty jak ja o balustradę, patrzał przed siebie. W miarę postępowania ciemności daleki wulkan świecił coraz żywszą czerwienią, jej odblask kładł się już delikatną poświatą na pobliskich przedmiotach. Człowiek obok mnie stał tak blisko, że nie mogłem przypatrzyć mu się bez zwrócenia jego uwagi, uczyniłem to jednak. Twarz jego w tym pomrocznym świetle miała szarawą barwę kamienia; spojrzał na mnie, a raczej obok mnie, nie widzącymi oczami. Poznałem go, chciałem się odezwać, lecz nie śmiałem; zapewne domyślił się tego i skłonił lekko głowę, pierwszy.

— Goobar, biofizyk — powiedział.

Znaliśmy się tylko z widzenia, to znaczy — ja jego znałem. Wymieniłem nazwisko i zawód. Milczeliśmy długą chwilę, ale już inaczej niż przedtem: razem. Potem, znienacka, sam nie wiem, skąd mi się to wzięło, spytałem go:

— Profesorze… czy znasz Ametę? Ożywił się.

— Znam, oczywiście. Kiedyś pracował ze mną.

— Jako pilot? — spytałem niemądrze.

— Nie.

Goobar zdawał się zastanawiać.

— Trzeba nam było wtedy matematyka, i to nie byle jakiego. Ameta… jak by ci to, doktorze, wytłumaczyć? Bywają czasem powiedzenia dzieci, których najgenialniejszy poeta by nie wymyślił, to są takie mimowiedne samorodki, i dziecko nie potrafi ich samo ocenić. Może być do nich przywiązane, ale równocześnie przywiązuje się do błahostek… Otóż Ameta miewa doskonałe pomysły, ale nie umie ich rozpoznać wśród nieistotnych ani opracować. Nieraz tak błyskał, jak gdyby wskazując kierunek w dal. Inaczej nie umiał.

— To może być w kolektywie cenne — zauważyłem. Ten nowy Ameta, który wyłamał się ze słów Goobara, niemało mnie zadziwił. Goobar jeszcze bardziej pochylił się w mrok, jego profil wyostrzył się, obrysowany łuną wulkanu.

— Nie — powiedział. — Z takich wskazań nie bardzo miał kto korzystać. Przeciętny matematyk nie, bo to było zbyt odległe, leżało poza granicą jego zasięgu, a nieprzeciętny znowu jest zawsze za bardzo swój własny, ma zbyt wyraźne kierunki swych dociekań i tak jest nimi zafascynowany, że nie rzuci ich dla cudzej wizji, chociażby i najpiękniejszej. Podobnie nikt nie rzuci kochanej kobiety dla jakiejś innej, piękniejszej, która podobno właśnie czeka nań na Trzeciej Sztucznej…

— I nie mógł iść dalej? — spytałem.

— Nie — powtórzył. — Czasem był jak ktoś, komu przyjdzie nagle do głowy niezwykły motyw symfoniczny, ale nie potrafi go zaśpiewać, a nut nie zna, więc go nie utrwali, i rzecz jest stracona na zawsze; tak właśnie wyglądały jego zwidy „matematyk”, bo to były myśli o układach analizy zupełnie niezależnych od znanych nam systemów. Jakieś takie wyspy matematyczne, zawisłe gdzieś w ciemności, czekające odkrycia… Zapewne liczne zostaną odkryte przez postępujących systematycznie badaczy, którzy nawet się nie domyśla, że jakiś człowiek samotnie docierał już kiedyś do tych nieznanych wybrzeży… Zresztą jego umysł rodził również rozmaite potworki, a on nie umiał odróżnić plewy od ziarna.

— A więc to wszystko nieużyteczne… — powiedziałem cicho.

— Nie! — po raz trzeci, głośniej powiedział Goobar. — Pchnął mnie na pewien trop, który rzucałem już i na który wracałem… taki jest kuszący. Błysnął tak przede mną, rozświetlił jakiś widmowy krajobraz, wyrojony w ułamku sekundy, i nic już więcej nie umiał o nim powiedzieć…

Zapadło milczenie.

— Robił potem wiele rzeczy… bo to było chyba ze dwanaście lat temu, a może i więcej.

— Zdaje się, że pilotem został stosunkowo niedawno — odrzekłem. — Może dopiero w tym zawodzie znalazł to, czego szukał?

— I znowu się mylisz — z wewnętrznym uśmiechem rzekł Goobar, jakby ubawiony moją niedomyślnością. — On robił wciąż i zawsze to samo, wszystko to wiąże się z problemem, który atakował.