Выбрать главу

Taka właśnie byłaby dokładna znajomość wszystkich połączeń kabli w astrogyromacie. Gdyby je ktoś chciał skatalogować, wypełniłby opisem dziesięć tysięcy tomów czy trionów; praca ta byłaby bezsensowna i na nic nikomu nieprzydatna. Nasza cywilizacja techniczna obfituje w taki bezmiar urządzeń, że gdybyśmy chcieli wszystkie studiować i znać tak szczegółowo, jak dawniej ludzie znali na przykład budowę zegarków, to zalałby nas i zatopił ocean całkiem zbędnych opisów. Gdyby nie automatyzacja, społeczeństwo weszłoby przed tysiącem lat na drogę coraz węższej i ciaśniejszej specjalizacji jednostek. Ludzie zmieniliby się w mrówki, z których każda wykonuje tylko drobn ą cząstkę pracy ogółu, nie ogarniając zupełnie całości. Automaty zaś nie tylko potęgują myśl ludzką, tak jak dźwigi potęgują siłę ludzkiego ramienia, ale także odejmują człowiekowi brzemię monotonnych, nietwórczych dociekań, obserwacji, katalogowania, pozostawiając mu tylko to, co jest najważniejsze, niepowtarzalne, co wymaga inwencji, pomysłowości, intuicji, i dzięki temu pomagają w powstawaniu nowego typu człowieka, który — jak głównodowodzący starożytności — nakreśla główne kierunki ataku na obszary nie zbadane, nie troszcząc się o balast drobiazgów.

Gdy Tembhara zamilkł, odezwałem się w zaległej ciszy:

— Wiecie, kiedy byłem chłopcem, żałowałem niezmiernie dawnych czasów, w których wytwory rąk ludzkich, jak okręty żaglowe, posiadały indywidualność. Każdy z nich był inny, niepodobny do wszystkich istniejących; myślałem, że mechanizacja produkcji na zawsze usunęła indywidualność wytworów z naszego świata, ale z tego, co mówi Tembhara, wynika, że ona teraz powraca — na wyższym etapie! Jeżeli dajesz tylko główne wytyczne budowy układowi bazowemu, to jedna zbudowana przezeń maszyna będzie się różnić od drugiej w szczegółach nieistotnych i nie sprecyzowanych w instrukcji — nieprawdaż?

— Oczywiście, że tak — odparł Tembhara. — Może to dotyczyć rozmaitych cech, na przykład zewnętrznego kształtu maszyny albo przebiegu kabli, albo wzajemnego położenia agregatów, i tak dalej. O jednym z moich kolegów, Yorisie, który jest człowiekiem roztargnionym, opowiadają, że budując pewien gyromat podał bazowemu układowi wszystkie dane z wyjątkiem jednej, dotyczącej wielkości aparatu. Po miesiącu, wróciwszy na miejsce budowy, z daleka zauważył coś w rodzaju piramidy Cheopsa, panującej nad całą okolicą. Nieco zażenowany, zapytał napotkanego automatu, czy budowa gyromatu już jest ukończona, i w odpowiedzi usłyszał: „Ależ nie, dopiero się zaczęła, to tylko pierwsza śrubka!”

Wszyscy się roześmieli.

— No, to żart — podjąłem — ale tworzone obecnie maszyny różnią się między sobą tak, jak różnią się drzewa, kwiaty czy ludzie: krojem liści, barwą płatków, tęczówki oka, włosów, więc cechami mało ważnymi, lecz nadającymi im piętno fizycznej indywidualności.

— Masz słuszność — odezwał się drugi mechaneurysta — ale to jest indywidualność nowego typu, wynikająca nie jak ongiś z braku wiedzy, lecz niejako z jej nadmiaru.

Po ostatnich słowach zapadło milczenie, w którym tym głośniej rozległ się wybuch śmiechu opodal, przy stoliku, gdzie zasiadł przedtem Goobar. Nie zwracając niczyjej uwagi, oddaliłem się od grupy młodych i podszedłem do astrofizyków, zaciekawiony tym, co ich tak rozbawiło. Gdy się tam zbliżyłem, Ter Akonian powiedział:

— Głos ma profesor Trehub.

— Co to jest? — szeptem spytałem stojącego pod palmą Zorina.

— To taka zabawa: wymyślanie „możliwych światów” — odparł mi również cicho. — Po Trehubie będzie mówił Goobar.

Uciszyło się zupełnie. Zapowiadał się jak gdyby pojedynek błyskotliwości i wyobraźni znakomitych uczonych.

Trehub pokręcił swoją głową wielkiego ptaka, ściągnął w węzeł brwi i bardzo poważnie zaczął:

— Jest do pomyślenia, że wszechświat, w którym żyjemy, istnieje nie w sposób ciągły, lecz okresowy, że więc cała tworząca go materia jak gdyby „miga”, niczym przerywany strumień światła, a my nie zauważamy tego, ponieważ częstość owego „migania” jest niesłychanie wielka, rzędu miliardów na sekundę. W takim wypadku byłoby możliwe istnienie drugiego wszechświata, którego materia w okresach swego istnienia „zaskakiwałaby” w przerwy istnienia naszego wszechświata. Oba te wszechświaty możemy nazwać „naprzemiennie zaskakującymi” w tę samą przestrzeń. Jeśli mogą być takie dwa wszechświaty, może ich być bardzo wiele, tysiące, a nawet miliony. Wszystkie one, podkreślam, mogą istnieć w tej samej przestrzeni i posiadać całkowicie niezależne prawa fizyczne z wyjątkiem jednego, mianowicie regulującego ich wzajemne częstotliwości tak, by nie mogło nastąpić „zderzenie” materii dwu czy kilku naraz wszechświatów. Jest więc do pomyślenia, że poprzez przestrzeń, którą zajmują nasze ciała, przenikają xv tej chwili korowody istot z wszechświata numer 5 678 934, istot, które rozprawiają o zaproponowanej właśnie przeze mnie możliwości…

Rozległy się oklaski i śmiech, lecz szybko ucichły. Z zaciekawieniem oczekiwano pomysłu Goobara.

Stał na nieco rozstawionych po swojemu nogach, nieznacznie kołysząc się, jakby próbował pewności podstawy. Na koniec rzekł:

— Powiedzmy, że jakaś metagalaktyka wstępuje na drogę postępującej komplikacji swej struktury, przejawiającej się tym, że poszczególne gwiazdy stają się jakby odpowiednikami komórek nerwowych mózgu; po pewnym czasie metagalaktyka ta, zbiorowisko kilku miliardów galaktyk, staje się jakby jednym „mózgiem”, zajmującym obszar kuli o promieniu jakichś, powiedzmy — jesteśmy ludźmi śmiałymi — czterech miliardów lat świetlnych…

— Potworna wizja… — szepnęła siedząca niedaleko mnie Callaria — cóż by to był za genialny potwór z gorejącej materii…

— Mylisz się, moja droga — odparł bardzo spokojnie Goobar. — Obawiam się, że byłby to, przynajmniej według naszych kryteriów, kretyn nad kretyny. — Wyciągnął przyboczny analizator i przeprowadzał niewielkie obliczenie, mówiąc dalej: — W takim „mózgu” galaktyki odpowiadałyby jądrom nerwowym, a promienie świetlne — nerwowym impulsom. Żeby pomyśleć najprostsze zdanie, na przykład: „Ja istnieję”, potrzebowałby około 1019, to znaczy ponad sto trylionów lat… Sądzę, że trudno tak opieszałe myślenie pogodzić z genialnością.

Wszyscy się roześmieli; jedna Callaria zdawała się rozczarowana.

— Więc to niemożliwe — powiedziała. — Szkoda.

Już od kilku chwil wydawało mi się, że do sali wpływa basowy pomruk, lecz nie zwróciłem na to uwagi. Teraz, gdy po słowach Callarli zaległa cisza, daleki grom spotężniał. Narastał nieregularnie, jak gdyby podziemny; raz i drugi rozległ się ciężki huk. Podłoga zadygotała nam pod stopami. Wszyscy zerwali się z miejsc. Spojrzenia skierowały się w rozwarte na ośnież drzwi tarasu; z chłodnej, poruszanej wiatrem ciemności biegł teraz przeciągły łoskot.

— Oho, coś się tam dzieje ciekawego — rzekł Goobar i ruszył pierwszy na taras; wszyscy pośpieszyli za nim.

Mrok panował tu tak wielki, że zdawało się, iż niewidzialnym ciężarem skuwa twarze i ciało. W oczach łysnął znad widnokręgu szkarłat. Na mrocznym tle rysował się stożek wulkanu, rwał się z niego krótki płomień. W powietrzu przelewało się gwałtowne dudnienie; czułem, jak kamienne płyty tarasu drżą. Wulkan ział ogniem; podnosiła się nad nim poprzerzynana błyskawicami, skłębiona chmura; grzmot pękał w niej za grzmotem. Nagle te głosy basowe przeciął ostry syk; z oceanu podniosły się zwały jakby krwią nabiegłej pary — to lawa zanurzała się w wodzie.