Выбрать главу

— A właściwie on jest zawsze taki sam — rzekł Diokłes, jakby nie mógł się wyzwolić spod presji podjętego tematu. — Czy słyszałeś o tym, jak zaczynał? Babka zostawiała go, gdy był sześcioletnim chłopcem, w domu pod opieką stryja — Klaudiusz Goobar, dość wybitny matematyk, możeś słyszał, operator pola to jego robota. Ta jego babka uważała, że przy dziecku zawsze powinien być jakiś człowiek; otóż stryj sadzał go gdzieś w kącie nad zabawkami, a sam pracował. Malec bawił się po cichu; był niesłychanie milkliwym dzieckiem. Pewnego wieczoru w jakimś trudnym miejscu stary Klaudiusz zaciekle dyskutował z automatem, nagle dziecko powiedziało z kąta: „Trzeba wprowadzić matryce operatorów liniowych…” i znowu jakby nigdy nic puszczało swoje bąki; w stryja jakby piorun strzelił, bo to było szukane rozwiązanie….

— To się rzadko zdarza — zauważyłem — żeby tak zwane genialne dzieci potem rzeczywiście potwierdzały nadzieje, jakie za młodu rokują, ale on nie tylko sprawdził je, lecz przewyższył nad wszelką miarę!

Minął nas automat. Diokłes wypił od razu dwa kieliszki wina. Policzki mu pociemniały; puls wyraźnie drgał na skroniach. Chciałem powiedzieć, żeby nie pił więcej; bił od niego niepokój i żal, to kryło się u dna wszystkiego, co mówił o Goobarze, nie tylko w słowach, ale w twarzy, w skrzywieniu ust, w głosie. Żmur oddalił się od nas; jego wysoka sylwetka przesunęła się galerią na tle mozaik i znikała za kolumnami; przez chwilę milczeliśmy. Na dole śpiewano teraz skoczną pieśń, ktoś w środku wybijał rytm, rozległo się rytmiczne przytupywanie, solista tańczył otoczony rosnącym kręgiem pustej przestrzeni, nagle porwał z kręgu jakąś dziewczynę, zakołował nią i zawirował; widać było miganie świetlistej sukni i rozwiewające się złote włosy. Diokłes patrzał na to, nie widząc; raptem odwrócił się ku mnie z twarzą jeszcze bardziej skurczoną; pił już chyba przedtem, wyglądał, jakby mu wino zaszkodziło. Wziąłem go za rękę, by odprowadzić do mieszkania, ale on porwał moją dłoń i powiedział tonem niespodzianego zwierzenia:

— Ja nie jestem do niczego, wierzaj mi, mam za sobą szesnaście prac ogłoszonych, dwie naprawdę dobre, ale kiedy mówią o mnie, nigdy nie powiedzą: „A, Diokles, ten od mnemonów, wiemy”, ale zawsze: „Diokłes? Aha, asystent Goobara”. Już bym ja się rozprawił z tymi przyszłymi pokoleniami, już bym ja się im sam przedstawił; biotensory zakresów realnych, inercja pamięci echowej — mam i inne rzeczy, jeszcze nie skończone, przecież cała moja radość to ta praca — ale wszystko na nic; jestem asystentem Goobara, przejdę do historii jako jeden z grupy Goobara, nic własnego, pusty dźwięk, cień jednego ze stu tysięcy liści w koronie drzewa, i wiem, że na to nie ma rady… tak musi być…

— Co mówisz?… — powiedziałem poruszony. Tyle skrytego cierpienia wypełzło nagle na twarz małego człowieczka. — Ależ mógłbyś pracować samodzielnie albo w jakiejkolwiek innej grupie; w każdej chwili możesz przecież odejść od Goobara…

— Co?! — powiedział Diokles. Twarz jego zacisnęła się jak ciemny kułak.

— Odejść od Goobara? Odejść? — powtórzył. — Człowieku, co ty mówisz?! Ja miałbym dobrowolnie odejść?! Gdzież masz takiego drugiego?

— Jeżeli nie możesz pogodzić się z tym, że cię tak przewyższa… — zacząłem ostrożnie.

— Co ty mówisz? — w największym zdziwieniu spytał Diokles, po czym przyciągnął mnie do siebie i zaczął tłumaczyć gorącym szeptem:

— Tak, on przewyższa mnie, przewyższa nas wszystkich. I cóż? Idziemy ciągle dalej; w ciągu siedmiu lat dokonaliśmy w Instytucie pracy ogromnej; to ci każdy potwierdzi, nie chwalę się. Sam wiem, że mogę teraz więcej niż na początku, że moja rozpiętość umysłowa wzrosła, ale gdy dochodzę do punktu, w którym Goobar był przedtem, on już znowu jest daleko i tak wyprzedza nas nieustannie o wiele okrążeń; atak następuje po ataku i za każdym razem zostaję zwyciężony. Czy to gorzkie? Któż by przeczył? Tak! Ale za każdym razem zostaję zwyciężony przez coś większego niż poprzednio!

Równie nagle, jak chwycił moje ramię, puścił je, uśmiechnął się przepraszająco, skinął mi głową i odszedł drobnym, lekkim, śpieszącym się zawsze krokiem. Spojrzałem na salę.

Nisza, w której stał przedtem Goobar, była pusta. Zszedłem na dół i udałem się na taras. Nie dostrzegłem nikogo; skądś z boku dobiegały przytłumione głosy. Przeszedłem na przeciwną stronę i przez długą chwilę, przymknąwszy oczy, wdychałem chłodne, słone powietrze, które omywało rozgrzaną głowę. Horyzont był niewidzialny, ledwo domyśleć się go można było po cienkim, purpurowym załamaniu znaczącym szczyt wulkanu. Zmęczenie, do tej pory trwające jakby w ukryciu, wynurzało się i obciążało wszystkie członki. Zwrócony plecami do balustrady, rozłożywszy szeroko ręce, oparłem się o jej zimny, kamienny brzeg. Wtedy, zaszyty w najodleglejszy kąt tarasu, dostrzegłem kobietę stojącą samotnie między dwojgiem przymkniętych drzwi. Sylwetka jej zlewała się z dookolną ciemnością i tylko twarz występowała słabo z mroku w błękitnawej poświacie, jaką wydawały ramiona sukni. Nieświadoma tego, że ktoś może ją widzieć, stała nieruchomo, zwrócona w stronę głosów. Poszedłem tam oczami, jak idzie się za wzrokiem wzdłuż cienia, żeby odkryć rzucający go przedmiot, ale nic nie zobaczyłem: było zbyt ciemno. Dobiegł mnie tylko po krótkiej ciszy głos Goobara, niski, pełny, z nieuchwytną domieszką ironii.

Wróciłem oczami do twarzy kobiety. Teraz dopiero poznałem ją. Była to Callarla. Z najsłabszego brzasku jej twarz wychylała się jak gdyby odcieleśniona, nierealna, z cieniami wokół oczu, skupiona i jednocześnie podana gdzieś; nie domknięte usta zdawały się pić niewidzialnie. Tak chyba wyglądały twarze uniesionych religijnym natchnieniem ludzi sprzed wieków, kiedy uwierzywszy w możliwość cudu, rozkładali ręce na kształt skrzydeł i z wysokiej skały skakali w powietrze, aby po nim latać — i natychmiast padali w dół. Nie słyszała tego, co mówił Goobar; wsłuchana w jego niski głos, usiłowała mu się jak gdyby powierzyć, żeby ją uniósł — i natychmiast zostawała porzucona.

Kochała go. Kochała za to, że był taki właśnie, nigdy nie dający przewidzieć najbliższego uczynku, słowa, z pieszczotą niespodzianą, lekką i ofiarowaną niemal mimowiednie, kochała jego palce wyziębłe zawsze od metalowych klawiszów, przekorne pochylenie głowy i uśmiech, z jakim sprzeczał się ze swymi automatami, i sposób, w jaki milcząc mrużył oczy, jakby rozbawiony tym, że niczego nie pojmują. Czasem, kiedy ją przygarniał, głowa jego, pochylona ku jej piersi, nieruchomiała, a potem podnosiła się z nie widzącymi oczami; to dobijał do powierzchni ów nieustannie toczący się w nim głęboko nurt; przestawał ją widzieć i uśmiech, jaki mu posyłała, nie dochodził doń; rozdzielała ich jedna z nieskończoności, którymi igrał. Po chwili wzrok jego wracał; podchodził przedtem do stolika i notował coś. Owa naturalna łatwość, z jaką odrywał się od niej. bolała ją. Cierpiała od tych nagłych zaniewidzeń, pojmując, że jej miłość jest nieśmiałym, z daleka padającym światłem, a on to pojawia się w nim, to niknie w mroku samotności, do której nikt nie ma wstępu.

Ale nawet jego wzrok przechodzący przez nią nauczyła się kochać; pokochała ból, który jej zadawał, bo mogła nim mierzyć wielkość swojej miłości. Było to nieustające gubienie i poszukiwanie, zamęt, niepokój, a w tym wszystkim — jakaś chwila, kiedy budząc się z zamyślenia, samymi wargami, bez tchu, wypowiadał jej imię, jakby ją przyzywał, choć była już tak blisko, że nie dzieliło ich nic — prócz ich myśli.

Kiedy wspominała swoją dziewczęcą przeszłość, jasną i spokojną jak oczekiwanie muzyki, pojmowała nagle, jak brakło jej wtedy tego, co niósł każdy dzień dzisiejszy, i że gdyby można było wybierać i rozpocząć wszystko od nowa, jeszcze raz wydałaby serce tym bezustannym klęskom i znowu z otwartymi oczami przyjmowała zadawane przez niego nieświadomie ciosy i dzieliła z nim wszystko prócz cierpienia, które tak dobrze umiała skrywać. Nie dorastała do pojmowania tego, co już teraz zapewniało mu nieśmiertelność. Ale chociaż nie mogła objąć go całego, jak żagiel nie może ogarnąć wiatru ciągnącego przestrzenią, to jednak kochała go, a najbardziej to, co było w nim z naiwności zadziwionego światem dziecka, i oddech usypiania, który owiewał jej szyję, i słabe ruchy szepczących coś ze snu warg. Najbardziej kochała właśnie to, bo miało trwać tylko przez jego życie, a potem zniknąć na zawsze, człowiecze i śmiertelne. Dlatego czasem czuwała nocą, jak gdyby ochraniała jego sen, jak gdyby walcząc nie o wieczność jego myśli, lecz jego tchu, a chociaż to było nierozumne i bezsilne, musiała tak czynić, bo miłość żądała tego, i tak szły lata, a on rzucał w nie swój ogromny, już jakby w przyszłość padający i tam tężejący cień.