To, co czuję, jest dla ciebie nieużyteczne, wiem. Ale kiedyś będziesz miała wiele rzeczy za sobą i mało przed sobą. Będziesz może szukała wśród wspomnień jakiegoś oparcia, czegoś, od czego zaczyna się rachubę lub na czym się ją kończy. Będziesz już całkiem inna i wszystko będzie inne, i nie wiem, gdzie będę, ale to nieważne. Pomyśl wtedy, że mogłaś mieć moją astronautykę równie jak moje sny i głos, i troski, i nie znane mi jeszcze pomysły, i moją niecierpliwość, i nieśmiałość, że w taki sposób mogłaś mieć świat po raz drugi. A kiedy będziesz tali myślała, nieważne będzie, żeś nie umiała czy nie chciała tego mieć. Ważne będzie tylko, że byłaś moją słabością i siłą, utratą i odzyskaniem, światłem, ciemnością, bólem — to znaczy życiem.
Bezwolnie rozchylonymi palcami jej dłoni dotykał, pochylając się, skroni i czoła.
— Czujesz ten twardy zarys? To kość. Kiedyś wynurzy się z ciała, swobodna i naga. Ale to nic. Bo chociaż wszystko jest zmianą w rzece kształtów, płynną formą atomów i ich strukturą, połączeniem atomów, siatkami atomów, a one czasem schodzą się, żeby stworzyć ciało człowieka, i znowu się rozchodzą — ta chwila pozostanie. Będzie trwała w pyle, w który zmieni się moja pamięć, zatrzymana na zawsze, silniejsza niż czas, niż gwiazdy, silniejsza niż śmierć.
Ostatnie słowa wypowiadał szeptem coraz cichszym, prawie niedosłyszalnym, aż zamilkł. Zdawało się, że przestał oddychać. Potem puścił jej dłoń, ostrożnie, jakby jej oddawał coś bardzo kruchego. Ruszył pierwszy. Ścieżka szła zrazu prosto, potem skręciła i rozdwoiła się. Wszedł w jej lewą odnogę. Napływały chmury, pokrywając coraz większą powierzchnię nieba, i wzmagał się wiatr. Szli milcząc, aż zza ściany żywopłotu dobiegł ich powolny klekot, który osłabł, kiedy zbliżyli się do jego źródła, a potem wzniósł się, jednostajny; szczękały ostrza niewidzialnych nożyc.
— Czy tam ktoś jest? — rzekł Piotr donośnie, zwracając się w tę stronę.
— Ja tu… jestem, Sigma Sześć — odpowiedział metaliczny baryton.
Piotr skierował się tam, lecz natknąwszy się na zwartą ścianę gałęzi kolczastych stanął.
— Sigma Sześć, jak dojść do ciebie? Czy tu jest droga?
— Jeżeli nie możesz… przejść, to jesteś człowiekiem. Idź dziesięć metrów prosto — odparł głos — tam jest przesieka.
— Sigma Sześć, daj sygnał.
W głębi zarośli zapłonęła amarantowa kula w zielone pasy. Oboje przedostali się przez niskie wycięcie żywopłotu. Pod nawisłymi gałęźmi stała tu na trzech płozach maszyna. Jedna z jej anten była oświetlona lampą sygnałową, reszta metalowej powierzchni, pokryta uciętymi gałązkami i grubokroplistą rosą, jak łzami, tonęła w cieniu.
— Sigma Sześć, gdzie tu jest organowiec? — spytał Piotr podchodząc do maszyny. Położył rękę na chłodnej pokrywie.
— Podstacja organowca… jest oddalona o czterysta metrów na północo–północo–wschód — odparła maszyna. Głos jej był coraz cichszy, słowa padały w odstępach.
— Jakaś zbłąkana sigma — powiedział Piotr do towarzyszki. — Wyładowana, zdaje się. Zauważyłaś, jak śmiesznie się jąka?
— Ja nie… jestem wy… wyładowana — odrzekła maszyna z metalicznym pochrzęstem, który zabrzmiał dziwacznie, jak odcień urażenia. — Ja… mam spalony… obwód modu… lujący. — Sapnęła jeszcze i umilkła.
Piotr ruszył we wskazanym kierunku, przytrzymując prężne witki, żeby nie uderzały idącej za nim dziewczyny. Rychło przez ciemność przecierać się zaczął niski, pomarańczowy brzask. Zarośla przechodziły w wielką równinę. Biegła nią rura kolei próżniowej, jej ściany wydawały matowe świecenie. Opodal wznosiła się stacyjka, okryta półokrągłym daszkiem. Tutaj od głównego toru odchodziła bocznica, złożona z coraz krótszych rur; całość przypominała ułożone na ziemi organowe piszczałki wielkoluda. Weszli na stopnie, wciąż zachowując milczenie. Piotr nacisnął guzik wzywający; dziewczyna oparła się o metalowe drzwi. Twarz jej była nieruchoma i zamknięta. Raz wargi jej drgnęły, potem otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale tylko odetchnęła. Nareszcie rozległ się sygnał i drzwi rozsunęły się, ukazując wnętrze malutkiego wagonika.
Wyciągnął rękę. Wykonała wtedy drobny gest, jakby nie chciała jej ująć, w końcu chwyciła jego dłoń i wyrzuciła pośpiesznie:
— Piotrze, wierz mi, chciałabym… wybacz mi…
— To ty mi wybacz — przerwał jej spokojnie. — Bywam nierozumny, zwłaszcza nocą…
— Nie pojedziesz ze mną?
— Nie. Przejdę się trochę, dobrej nocy.
Drzwi zamknęły się. Wagonik, wessany próżnią, przeskakując z jednego segmentu w drugi, nabrał szybkości; przez chwilę w szklistej osłonie falowało światło, potem uspokoiło się i znów był tylko pomarańczowy brzask, rozjaśniający mgławo najbliższe otoczenie. Spojrzał na zamknięte drzwi, jakby dziwiąc się jej niespodzianemu zniknięciu, potem zbiegł lekko w dół.
Niebawem znalazł się wśród zarośli. Długi czas szedł ślepo, czołem, policzkami i nie widzącymi oczami wyczuwając wiatr, który owiewał go tak samo jak ciemne kształty drzew i krzaków. Oddychał głęboko i przyśpieszał kroku. Wydało mu się, że słyszy pozostający gdzieś z tyłu za plecami, daleki, lecz potężny szum fal, jak gdyby wiele dni walczył z morzem, aż napotkał ląd, na który wyszedł, i idzie teraz w ciemność po piaskach nieznanego wybrzeża, nagi, wyczerpany, nie czując ani żalu za wszystkim, co pochłonął ocean, ani radości ocalenia.
Owładało nim coraz większe znieczulenie, zarazem wracała orientacja. Zaczynał już dostrzegać wygarbiony, ciemny kształt horyzontu i ciemniejsze jeszcze chmury nad głową. W rozdarciu jednej mrocznie błyszczała gwiazda. Mars — pomyślał i szedł dalej. Ręce same rozchylały gałęzie, mokre liście lekko i jakby niespokojnie muskały jego twarz. Ten delikatny, wciąż powtarzający się, ukradkowy dotyk pogłębiał spokój odpływania, odchodzenia, zamierania. Nagle, nie wiedząc jeszcze czemu, stanął. Poznał wielki krzak o liściach rozbłyskujących jasnymi spodami, miejsce, gdzie do niej mówił. Wtedy na myśl, że przez to miejsce przejdzie teraz sam, ogarnęła go trwoga, jakiej nie doznał nigdy. Cofnął się, opuścił głowę i potykając się pobiegł na oślep. Roztrącał gałęzie, niewidzialne witki chlastały go po twarzy, po ciele, pulsy rozłomotały się, biegł w mrok, aż poczuł, że nic nie stawia mu już oporu. Pas zarośli skończył się. W tej pustej przestrzeni stanął równie nagle, jak pobiegł.
Przed kim uciekam? Przed sobą? — pomyślał. — Muszę coś zrobić, myśleć logicznie, spokojnie, rozwijać w pamięci jakiś teoremat, bo…
Oddychał coraz głębiej, ale i równiej. Wielki, jednostajny wiatr rozdymał chłodem płuca, rzeźwił, noc była ciemna i bezbrzeżna. Ostatnia gwiazda zgasła w chmurach. Nie widział nic, nie słyszał nawet wiatru, nawet ciszy. Powoli przykląkł i osunął się na ciężką od wilgoci trawę. Ramię napotkało jakąś twardą, pionową płaszczyznę, o którą oparł się przekazując jej swój bezwład, zbyt obojętny, by stwierdzić, co to jest. Nachodziły go zmieszane strzępy wspomnień tej nocy. Tracił władzę nad pamięcią, potok skojarzeń biegł chaotycznie, plątał urywki zdań, intonacje głosów, pokłębione obrazy. Wtem usłyszał jej głos: „Piotrze…” — złudzenie było tak silne, że powietrze zdawało się drżeć jeszcze, wypełniając pustkę pozostałą po tym głosie. Wyrwał mu się głuchy odgłos, ni to jęk, ni szloch. Wtedy z góry, z nieznanej wysokości, dobiegły powoli wypowiadane słowa: