Выбрать главу

Każdy początkujący psuje oczywiście w swoich palcówkach sporo postaci, ale ja biłem w tej dziedzinie rekordy i muszę przyznać, że całe ich zastępy jawiły mi się w snach, groźne, dyszące zemstą za niezdarne powołanie do życia i równie brutalne wyrwanie z tej chwilowej egzystencji. Wideoplastyka ani o włos bowiem nie różni się od sztuk starożytności; aparat jest jakby udoskonaloną paletą i piórem, a poznawszy jego konstrukcję, adept dorównuje średniowiecznemu pisarzowi, który posiadł zasady ortografii. Szczęśliwsze może jest porównanie wideoplastyki do muzyki: jak muzyk tony, tak wideoplastyk zestraja rozmaite cechy psychiczne i jak w pierwszym przypadku rodzi się melodia, tak w drugim powstaje bohater dramatu. Największe jednak podobieństwo leży, jak sądzę, w tym, że podobnie jak kompozytor z prawdziwego zdarzenia orkiestrując temat symfoniczny słyszy wyobraźnią współbrzmienie wszystkich instrumentów przedtem, nim jedną choćby nutę postawi na pięciolinii, tak samo wideoplastyk najcięższą i najbardziej twórczą część swego dzieła wypełnia, zanim naciśnie pierwszy klawisz genetoforu, to znaczy gdy w fantazji buduje swych bohaterów. Tylko wtedy mogą powstać takie postaci, które ugną się przed jego wolą i wzruszać będą widza swymi losami; tego jednak nikt nikogo nauczyć nie może, a sama biegłość w posługiwaniu się aparatem starczy jedynie do tworzenia ruchliwych kukieł i niesamowitej a sztucznej scenerii, co było właśnie moim udziałem.

Niejeden studiujący zmarnuje lata, nim pojmie, jak złudny jest miraż twórczej wszechmocy, którym skusiła go wideoplastyka, i jak wielkim staje się ona kłamstwem, kiedy rzeczywiste losy ziemskie porzuca dla rojenia o możliwych bytach. Na szczęście dla mnie mój brak talentu był tak jawny, że ani przez chwilę nie pomyślałem o wideoplastyce poważnie i moje artystyczne próby zakończyło rozebranie genetoforu na drobne części, bo pragnąłem poznać jego konstrukcję. Biedna babka, obejrzawszy jeden i drugi płód moich wysiłków, przeżyła gorzkie rozczarowanie, już ostatnie, gdyż na nikogo w rodzinie nie mogła przenieść piastowanych z dawna nadziei.

Jest w zwyczaju, że młody człowiek zdobywszy średnie wykształcenie przebywa kolejno po kilka miesięcy na rozmaitych, dowolnie wybranych uczelniach i uniwersytetach, aby obcując ze środowiskiem uczonych, inżynierów, techników poznać własne zamiłowania i zdolności. Opuszczając szkołę jako siedemnastoletni chłopiec, długo wahałem się, od czego zacząć, aż wstąpiłem do meoryjskiej placówki Instytutu Planowania Przyszłości, IPP–u, jak nazywano go w skrócie. Tu po raz pierwszy zetknąłem się z ludźmi, którzy pracowali nad planami podróży pozaukładowej.

W tym czasie nie znane jeszcze były praktyczne możliwości podróżowania z szybkością dość wielką, żeby odległość od Ziemi do dalekich gwiazd można pokonać w czasie równym długości życia ludzkiego. Pewno pamiętacie zaciekłe dyskusje, jakie toczyły się na progu naszego wieku, związane z projektami budowy statków kosmicznych przeznaczonych do lotów w głąb Galaktyki.

Ze względu na niesłychanie długi czas podróży miała w nich następować tak zwana „przemiana pokoleń”, to jest do celu mieli dotrzeć dopiero wnukowie, a nawet prawnukowie tych, co opuszczali Ziemię. Takie rozwiązanie wydawało się podówczas koniecznością podyktowaną przez stan techniki kosmonautycznej. Wzbudziło ono gwałtowny i powszechny sprzeciw. Było coś poniżającego i niegodnego człowieka w mającym się ciągnąć setki lat mrówczym wegetowaniu wewnątrz metalowej skorupy rzuconej w otchłań próżni. Poza względami uczuciowymi doniosłe były też przesłanki rozumowe.

Jakimi będą — mówiono — ludzie przez dziesiątki lat obcujący z próżnią? Jak groźne i wielkie są możliwości załamania, wypaczenia charakteru, powstania istot skarlałych moralnie i umysłowo? I jakże poniżająca w istocie rzeczy, owadzia rola przypaść miała tym pokoleniom „pośrednim”, które całe życie spędzić muszą w rakiecie, zamknięte w niej od narodzin do zgonu, i jakimiż ludzie żyjący w takich warunkach będą wychowawcami, nauczycielami, opiekunami tych, co w końcu dotrą do gwiazd?!

Wszystko to — odpowiadali inni — jest prawdą. Trudności, mozoły, niebezpieczeństwa podróży są niewyobrażalne, a jednak lot w gwiazdy jest koniecznością. Po opanowaniu systemu słonecznego, po zagospodarowaniu najpierw bliskich, a potem, w drugiej połowie trzeciego tysiąclecia, i dalekich planet, aż po orbitę ostatniej, Cerbera, nastąpić musi nowy krok naprzód — przejście przez Ocean Próżni, dzielący nas od najbliższego innego słońca. Wyprawę można odwlekać czas jakiś, ale ona przyjdzie, bo przyjść musi, rezygnacja bowiem oznaczałaby zastój, a więc — po kilku czy kilkunastu wiekach — śmierć cywilizacji ziemskiej.

Nowe paliwa atomowe oraz odkrycie metod wyzwalania energii atomowej z każdego rodzaju materii umożliwiły techniczne rozwiązanie problemu lotów z szybkościami przyświetlnymi, wyłoniło się jednak nowe pytanie: Czy człowiek może w ogóle, nawet przy zastosowaniu wszelkich środków ostrożności, podróżować z chyżością rzędu stu lub dwustu tysięcy kilometrów na sekundę?

Optymiści przypuszczali, że problem da się rozwiązać stosunkowo prosto w przestrzeni znacznie oddalonej od pól grawitacyjnych planet i kiedy rakiety będą przyśpieszać biegu z należytą powolnością. Przypominali powstałe w starożytności i średniowieczu teorie, że człowiek dochodzi do kresu wytrzymałości biologicznej przy szybkościach rzędu 30, 100 czy 1000 kilometrów na godzinę; granicę tę przesuwano nieustannie ze stulecia w stulecie.

Ostrożniejsi zwracali uwagę na fakt, że przy szybkościach bliskich świetlnej poczną się ujawniać i działać pewne konsekwencje teorii względności, których wpływ na procesy życiowe jest zupełnie nieznany. Tylko doświadczenie mogło rozstrzygnąć wątpliwości.