Выбрать главу

— I nawet teraz, w tej chwili, kiedy wam to mówię, myślicie: „No tak, ale co on sądzi? Na co liczy? Jakie jest jego zdanie?”… Czy nie mam racji?

Milczeliśmy. Mówił prawdę.

Nastała cisza. Goobar podniósł zegarek do oczu i wyprostował się.

— No cóż, trzeba iść, zacząć.

— Co?

— Nowy dzień.

Skinął nam głową, przeszedł przez całą szerokość korytarza i zniknął w windzie. Była trzecia godzina nocy.

POSąG ASTROGATORA

Kiedy potok górski napotyka na swej drodze nieprzebyte skały, zaczyna wypełniać dolinę. Trwa to miesiące i lata, drobna, nieustannie sącząca się nić wody jest niewidoczna pośród czarnych masywów, a jednak jakiegoś dnia dolina staje się jeziorem, a potok, przelewając się przez jej brzegi, rusza w dalszą drogę.

Taka właśnie niezmącona, wierna sobie cierpliwość, która tkwi u podstaw działania natury, która z błąkających się w próżni atomów stwarza globy gorejące, globy lodowe i globy zielone od ogrodów, taka właśnie cierpliwość cechuje rzeźbiarkę Soledad. Przez cztery lata pracowała nad dziełem, dla którego wyruszyła z nami w podróż. Miał to być posąg astrogatora.

Przyznać muszę, że zachodziłem w głowę, czemu wybór rzeźbiarki padł na Songgrama. Byli przecież na pokładzie statku tacy astrogatorzy, jak stalowy Ter Akonian o czujnych oczach, zawsze jak gdyby dalszy od otoczenia niż ktokolwiek inny, był Grotrian z głową myśliciela, owianą srebrnymi włosami, był najrzadziej widywany Pendergast, wysoki, z pochylonymi barami, jakby znużony własnym ogromem, ze źrenicami, przed którymi zdawały się unosić niezmierzone odległości, a miał je zwężone w czarne punkty, gdyż pełnił często nocne dyżury. I oto Soledad wybrała najzwyklejszego z nich; trudno było o postać mniej patetyczną. Songgram, ten nieco zażywny, czarnowłosy mężczyzna, ogromnie lubił się śmiać, nie tylko wśród ludzi, ale i sam. Nieraz, przechodząc obok jego gabinetu, słyszało się gromkie wybuchy jego wesołości. Pokładał się ze śmiechu nad ulubioną lekturą, dziełami starożytnych astronomów: bawiło go, jak mówił, nie ubóstwo ich wiedzy, lecz ich pewność siebie. Nieprzypadkowo do niego właśnie wybrała się delegacja dzieci z najpoważniejszą w świecie propozycją, żeby zrobił jakąś katastrofę, „małą, ale prawdziwą”, bo tak jest nudno.

Ujrzeliśmy posąg w przededniu czwartej rocznicy wyruszenia z Ziemi. Stał jeszcze w pracowni. Rzeźbiarka, w szarym, roboczym kombinezonie, przytrzaśniętym kurzem, ściągnęła grubą płachtę, jaką był okryty. Nie wyrzeźbiła go w ciężkim, kamiennym skafandrze ani z głową uniesioną, żeby wzrok zdawał się szybować w gwiazdy. Na prostym wzniesieniu stał jeden z nas, odrobinę pochylony, jakby chciał właśnie ruszyć naprzód i tylko usiłował jeszcze wspomnieć coś, co wywołało ugięcie warg, które wydaje się to uśmiechem, to drgnieniem niepokoju. Jest to coś ważnego, więc skupił się, ale nie rozwiało się w nim jeszcze lekkie zdziwienie, że stoi sam, wywyższony, na granitowym cokole.

Songgram, spytany przez rzeźbiarkę o zdanie, powiedział tylko:

— Masz do mnie więcej zaufania niż ja sam.

Od czterech lat na wypukłej tarczy, umieszczonej przed główną armaturą sterów, czerniały cyfry 281,4° i 2,2°, oznaczające w stopniach długość i szerokość galaktyczną naszego kursu. Srebrny punkt wyobrażający okręt dochodził na wielkiej mapie gwiazdowej do połowy drogi, lecz niebo pozostawało nieruchome. Tylko nieliczne, najbliższe gwiazdy przesuwały się leniwie na czarnym tle. Błękitnie pałający Syriusz podpełzał z wolna ku czerwonej Betelgeuzie, gwiazdy Centaura jaśniały coraz świetniej, nikt jednak prócz astrofizyków nie mierzył upływu czasu zmianami tak nikłymi wobec wiecznie martwej otchłani, która nas otaczała. Czas zdawał się tężeć nawet w głębi statku, każdy nadchodzący dzień podobny był do poprzedniego, sztuczny cykl pór roku nikogo już nie mamił i przemijanie dostrzegaliśmy tylko dzięki nowym ludziom, jacy pojawiali się wśród nas, chociaż byliśmy zamknięci w hermetycznej powłoce statku.

Czteroletni syn Tembhary (urodził się już na statku) spytał mnie raz w czasie zabawy:

— Wujku, jak wyglądają prawdziwi ludzie?

— Co mówisz, chłopcze — zawołałem — jacy prawdziwi ludzie?!

— A ci z Ziemi.

— Ależ my właśnie jesteśmy z Ziemi — odparłem tłumiąc poruszenie. — Twój ojciec, twoja matka, my wszyscy… przekonasz się sam, gdy tam wrócimy. Zresztą widujesz przecież rozmaite historie z życia ziemskiego i wiesz, że ludzie na Ziemi są całkiem tacy jak my.

— E — odparł malec — to nieprawdziwe, to tylko wideo…

Starsze dzieci przypominały nam o swym istnieniu w sposób dosyć żywiołowy; własny park był dla nich za ciasny i w rosnącej ekspansji zabaw urządzały wielkie gonitwy i polowania, wypełniając wrzawa całe kondygnacje Gei.

Czas płynął. Chłopcy stawali się mężczyznami, dziewczęta zmieniały się w kobiety, w pracowniach i laboratoriach ukazywały się coraz to nowe, młode twarze. Zachodzące przemiany nie ograniczały się, rzecz prosta, do uzupełniania zespołów naukowych i artystycznych. Wielu z nas ma wśród najbliższych, oprócz krewnych, kolegów, przyjaciół, także młodych ludzi, którzy przychodzą ze zwierzeniami bądź szukają rady i pomocy. Tak zadzierzgnięte znajomości przemieniają się w przyjaźń. Jest to zjawisko zarazem radosne i zasmucające. Radosne, gdyż młodość dąży tylko do tych, co własnym życiem stworzyli wartości godne naśladowania. Smutne, bo pierwszy taki gość zwiastuje zwykle kres własnej młodości. Nils Yrjöla bywał u mnie często. Był to teraz bardzo chudy, wysoki chłopiec, pokazujący zęby nie tylko w uśmiechu, ale i gdy mówił, jakby nadgryzał wypowiadane słowa jak drobne, soczyste owoce. Bardzo bystry, miał talenty tak postapiane z na poły dziecinnymi dziwactwami, że jego automaty, usiłujące oddzielić kruszec od szlaki, aż krztusiły się przy tej robocie. Patrząc na jego prace matematyczne, starsi specjaliści jednocześnie klęli i uśmiechali się, bo nawet jego dziwolągi cechował kapryśny wdzięk. Stanowił nierozłączną parę z młodszym od siebie o rok Wiktorem, synem profesora Trehuba; można ich było zastać w najnieprawdopodobniejszych miejscach, zatopionych w dyspucie, z której wychodzili z rozżarzonymi głowami.

Pewnego wieczoru Nils, w którego zachowaniu zauważyłem ostatnio zmianą — stał się milkliwy i skłonny do nieprzytomnych zapatrzeń — przyznał mi się po pełnym wstydliwości, ceremonialnym wstępie, że pisze wiersze. Najpierw przyniósł kilka; czytałem je przy nim, a czując, z jaką uwagą śledzi moją twarz, starałem się uczynić ją nieruchomą, były bowiem bardzo złe. Niebawem zjawił się z grubym plikiem nowych. Pożądał w tych rymowanych traktatach filozoficznych zguby, marzył o nicości jako o ucieczce przed cierpieniem. Źródła tak ponurych nastrojów począłem się domyślać, gdy w następnych wierszach — przynosił ich coraz więcej — pojawiła się zagadkowa kobieta. Były tam, zwłaszcza w metaforyce, pewne cechy osobliwe. Raz nie mogłem się już wstrzymać od pytania:

— Napisałeś tu „oczy czarne jak niebo” — jak to, przecież…

— No, bo ona ma czarne oczy — odparł czerwieniąc się.

— Ależ niebo jest niebieskie! Spojrzał na mnie zdziwiony i bąknął:

— No tak… ale miałem na myśli prawdziwe niebo…

A więc niebo Ziemi, ten jasny błękit, który codziennie widział w ogrodzie Gei, uważał już za skłamany, w przeciwieństwie do bezkresnej czerni otaczającej statek. On tak uważał, on, który w chwili odlotu miał czternaście lat.

— Kto wie — myślałem — jak wiele takich nowych skojarzeń powstaje w umysłach tych, co urodzili się na Gei?

W czwartą rocznicę wyruszenia z Ziemi odbyło się spotkanie towarzyskie załogi, stanowiące już tradycję.