Выбрать главу

— Mój drogi kolego. Jak na dłoni widzę, dlaczego przyszedłeś akurat do mnie. Zawdzięczam twoją wizytę sławie śmielszego od najśmielszych, jeśli chodzi o stawianie hipotez: otóż muszę ci się przyznać, skąd się ta moja sława pierze. Uważam, że w nauce dla przyśpieszenia rozwoju i uściślenia pojąć konieczne są kontrowersje. Zdarzało mi się już wiele razy nie mieć racji w sporach naukowych, ale niemal zawsze czy to z wiedzą, czy bezwiednie moi oponenci musieli w dyskusji wyjaśniać i szlifować szczegóły bronionych poglądów; dzięki temu teorie ich skonsolidowały się i stały prostsze, a przez to doskonalsze. Nie znaczy to naturalnie, że staram się być w opozycji za wszelką cenę, ale jestem w niej nieraz i za cenę dużą, to jest dużego ryzyka, i jeżeli jestem coś wart, to tylko dlatego, że się tego ryzyka nie obawiam. Jednakowoż obawiam się, że hipotezy, z którą do mnie przychodzisz, nie można bezkarnie dalej rozwijać. Jakież są fakty? Nie domknięta klapa wyrzutni, kilka mikrogramów astronu na jednej z bomb atomowych — to właściwie wszystko, a ty chciałbyś nie tylko poznać wygląd istot, które podobno gościły na satelicie, ale jeszcze posłyszeć ode mnie coś niecoś o ich psychice; myślą więc, że winieneś zwrócić się do profesora Entreula, gdyż musi się tu wysnuć jeszcze jedną baśń gwiazdową, a on jest specjalistą, co wszystkich bajarzy bije na głowę…

Wyszedłem z obserwatorium nie o wiele mądrzejszy, niż tam wchodziłem. Chcąc nie chcąc porzuciłem zagadnienie, ale całkowicie nie udało mi się go odtrącić; zagadkowe istoty prześladowały mnie w snach to jako podobne do trójkątnych żagli galaretowate obłoki, to jako opancerzone metalem ośmiornice. Ameta zauważył, że moja wyobraźnia tworzy po prostu zlepki znanych mi obrazów i inaczej być nie może; czegoś nie doświadczonego nigdy ani w całości, ani w elementach przedstawić sobie nie sposób.

W trzecim tygodniu zbliżania się do Proximy tarcza jej zajmowała dziesiątą część nieba. Chłodnie Gei pracowały dużą mocą, aby utrzymać na statku normalną temperaturę. Astrofizycy niemal wcale już nie opuszczali swych obserwatoriów.

Kiedy w osiemnastym dniu wyszedłem rano na pokład, poczułem nieruchomy ucisk żaru bijącego przez ściany. Tarcza czerwonego słońca zdawała się nie poruszać; szły po niej ciemniejsze plamy, otoczone wieńcem płomienistych języków. Chociaż chłodnie pracowały wielką mocą, temperatura na statku podnosiła się o piątą część stopnia na godzinę i w południe osiągnęła już 32 stopnie Celsjusza. Na pokładzie gwiazdowym trudno było przebywać dłużej niż kilka minut i daremnie walczył z upałem zimny wiatr, jaki tłoczyły w galerię wentylatory.

Tarcza Karła, a właściwie ukośna, niezmierzona płaszczyzna ognia, rozpościerała się we wszystkie strony aż po gwiazdowy horyzont. Czy to skutkiem złudzenia optycznego, czy rzeczywistego rozpraszania jej promieni w pyle próżniowym, niebo ponad Geą przybrało barwę zastygłej, czarnej krwi. Z nabiegłego szkarłatem mroku ledwo wykluwały się najsilniejsze gwiazdy. Ciekawi nieustannie przybywali na galerię i opuszczali ją zaraz, zlani potem, zdyszani, z oczami błyszczącymi, jakby nieśli w nich jeszcze odbicie oglądanych płomieni. Chwilami czerwone słońce wydawało się potwornych rozmiarów lejem o wywiniętych brzegach; z jego dna wznosiły się protuberancje, jedne tak powoli, że zmiany ich kształtu nie dawały się uchwycić okiem, inne gwałtownie prężącymi się ruchami, jak gdyby jakieś gady ogniste wypełzały z chromosfery. Zakrzywiony horyzont odcinał się od ciemnego nieba rozwichrzonymi płomykami. Obrót Karła dawał się obserwować jako majestatyczne przepływanie plam ciemniejszej granulacji pośród oślepiających równin żaru.

Tego dnia temperatura nawet w wewnętrznych pomieszczeniach osiągnęła czterdzieści stopni. Wieczorem zgłosił się do ambulatorium młody Kanopos, drugi asystent astrogatora Pendergasta. Uskarżał się na silny ból głowy, kłucie w mięśniach grzbietu i ogólne osłabienie. Tętno miał osobliwie zwolnione. Przepisałem mu środki bodźcze, po czym zakomunikowałem Yrjöli, że chorobę Kanoposa wywołało, jak sądzę, nadmierne podniesienie ciepłoty na statku. Umieściłem go w separatce szpitalnej, chłodzonej ze wzmożoną intensywnością, dzięki czemu temperatura utrzymywała się w niej na poziomie dwudziestu pięciu stopni, gdy na pokładach w ciągu nocy podniosła się do 44 stopni.

Nazajutrz stan Kanoposa poważnie mnie zaniepokoił. Wystąpiła gorączka, śledziona była obrzękła, ogólne samopoczucie złe, badanie krwi wykazało zmniejszenie ilości leukocytów. Koło południa chory zaczął bredzić.

Środki, jakie stosowałem, nie przynosiły żadnej poprawy, wezwałem więc Schreya i Annę na konsylium. Obraz choroby był dla nas niezrozumiały. Po odbyciu konsylium ponownie pojechałem do Yrjöli, tym razem żądając kategorycznie zakończenia lotu w tarczę słoneczną. Astrofizycy przyjęli to bardzo niechętnie, gdyż według powziętego planu mieliśmy poruszać się w kierunku Czerwonego Karła dopóty, dopóki temperatura na statku nie osiągnie 56 stopni, a wynosiła dopiero 47. Mimo to obstawałem przy swoim. Trehub zwrócił mi uwagę, że poza Kanoposem nikt dotąd nie zachorował, i spytał, czy jestem całkowicie przekonany o tym, że jego choroba pozostaje w związku ze wzrostem temperatury. Choć nie byłem tego pewny, obstawałem przy swym żądaniu, astrogatorzy zaś zdecydowali się do niego przychylić.

O trzeciej po południu Gea zwolniła biegu, wykonała zwrot o dużym łuku i poczęła oddalać się od Karła, w każdej sekundzie przebywając 50 kilometrów. Tymczasem chory miał się coraz gorzej. Siedziałem przy nim do północy; majaczył, gorączka doszła do czterdziestu stopni i serce zaczęło słabnąć, jakby zaatakowane tajemniczą trucizną. Ponieważ i poprzednia noc spędziłem na nogach, byłem tak znużony, że z największą trudnością pokonywałem senność; o drugiej w nocy zastąpiła mnie Anna. Udałem się do siebie zamierzając przespać się choć kilka godzin, ale już o czwartej zadzwonił telefon.

Wyrwany ze snu, wpółpijany, usłyszawszy pierwsze słowa Anny: „Ostra niedomoga serca, stan groźny” — wyskoczyłem z łóżka, narzuciłem płaszcz i pobiegłem do szpitala.

Chory był nieprzytomny. Oddech świszcząc wyrywał się ze spieczonych ust; całym jego ciałem wstrząsał suchy, gwałtowny kaszel; wskazówka pulsomierza przekroczyła 130. W ruch poszła aparatura tlenowa, zastrzyki podtrzymujące krążenie, zacząłem nawet rozważać zastosowanie sztucznego serca, lecz ogólne objawy zatrucia były poważnym przeciwwskazaniem. Zbudziłem Schreya, który zjawił się po kilku minutach. We troje raz jeszcze usiłowaliśmy wykryć przyczynę tajemniczego schorzenia. Było już zupełnie jasne, że nie r ja ono nic wspólnego z udarem cieplnym. Ponownie dokonana została analiza krwi na bakterie (na Gei nie było ich wcale, liczyliśmy się jednak wciąż z możliwością zaniesienia zarazków ze sztucznego księżyca Atlantydów), lecz wypadła ujemnie.

Zrobiwszy wszystko, co było w tej sytuacji możliwe, wyszedłem na kilka chwil na pustą — dochodziła piąta godzina w nocy — galerię gwiazdową. Dawał się słyszeć głuchy, jednostajny szum pracujących pełną mocą chłodni. Zamyślony, szedłem nie pamiętając o widoku, jaki rozwierał się za oknami; nagle poraził mnie prosto w oczy bijący blask. Przystanąłem.

W pierwszej chwili widziałem tylko pałającą czerwień, nie owo nieruchome, ciężkie światło rozżarzonej stali, lecz rozedrgany, na pół płynny ocean chromosfery. Wpatrzywszy się, zacząłem rozróżniać szczegóły. Pozornie jednolita ściana płomieni, zamykająca trzy czwarte nieba, zdawała się żyć. Wiły się tam jakieś szkarłatne lasy, poprzez skłębiony gąszcz strzelały protuberancje, rozdrzewiały się, troiły, mnożyły, rozdymały w jakieś ogniowe, krwawo świecące maszkary, w jakieś groteskowe gęby utworzone z mamiących płomienistych szczęk, trwały tak kilka chwil, wyginały się i rozwiewały, a na ich miejsce nowe wybuchały z mieniącej się, jakby niewidzialnym wichrem roztrącanej granulacji. Czasem wybuch protuberancji poprzedzało pojawienie się dwu lotnych, kręcących się w przeciwne strony młyńców ognia, ciemniejszego od otoczenia, gdzie indziej płomienista powierzchnia najpierw zaklęsała wirem, a potem poczynała raptownie puchnąć i wyrzucała z siebie z potworną chyżością rosnące w górę pioruny, które w miarę wzlotu stawały się coraz nikłejsze i bledsze, i słabsze, aż ich porażające wzrok pałanie zmieniało się w pomarańczowy brzask, przez który przebijało światło głębokich warstw dygocącej nieustannie chromosfery.