Выбрать главу

A ja wciąż nie ruszałem się, jakby zasłuchany w pobrzęk oddalających się maszyn; po chwili ukazała się jeszcze jedna, z miękkim szumem przeszybowała nad drzewami i upadła. Wyskoczył z niej człowiek w kombinezonie; rozejrzawszy się szybko, podbiegł ku werandzie, rzucił coś na stos kwiatów i równie prędko wrócił do samolotu.

Miałem dobry wzrok i dostrzegłem z dala osobliwy wygląd tego spóźnionego daru. Była to garść rdzawych, zeschłych i ostrych porostów areozy, jedynej zakwitającej rośliny Marsa.

MARATON

,,Ludzie sławią mędrca za jego miłość do nich, wszakże gdyby mu tego nie powiedzieli, nie wiedziałby, że ich kocha”. Te słowa starożytnego filozofa są lepszą charakterystyką mego ojca niż jakakolwiek, na którą sam bym się zdobył. Niejeden pyta siebie: Czy obrałem właściwy zawód? Czy jestem w nim szczęśliwy? Czy dobrze mi żyć? — i odpowiada natychmiast potrójnym „tak”. Ojciec nigdy nie zadawał sobie takich pytań, nie przychodziły mu na myśl i na pewno uważałby je za równie bezsensowne jak pytanie — „Czy żyję?”

Jego bracia służyli społeczeństwu wiedzą. On robił to samo, a kiedy wiedza zawodziła, kiedy przegrywał walkę o życie swoich chorych, dalej towarzyszył umierającym, już nie jako lekarz, ale jako współginący człowiek. Stryjowie poddawali się na przemian radości osiągnięć badawczych i przygnębieniu porażek; ojciec pozostawał zawsze taki sam — pod nigdy nie opuszczającym go, wszechobecnym ciężarem odpowiedzialności, która była dla jego duszy tym, czym dla ciał naszych jest grawitacja ziemska, zmuszająca mięśnie do wysiłku, do ciągłego napięcia, do przezwyciężania ciężaru ciał, ale bez której życie byłoby nie do pomyślenia.

Po pamiętnych wakacjach letnich zrezygnowałem z wyższego kursu mechaneurystyki i wstąpiłem na medycynę. Ta nowa decyzja, powzięta z karkołomnym pośpiechem poprzednich, płynęła jednak z innych pobudek: była to próba dotarcia do istotnych wartości życia i zarazem jakiejś ekspiacji wobec ojca — próba zapalczywa i naiwna już choćby dlatego, że nie miałem pojęcia o tym, czym jest właściwie zawód lekarza. Usprawiedliwić może mnie tylko to, że ukończyłem medycynę i nie straciłem z oczu głównego celu, jakim był udział w wyprawie pozaukładowej.

Lata studiów lekarskich uciszyły mnie. Z poprzedniego okresu zostało mi niewiele: trochę notatek, rysunków i projektów przechowywanych nie tyle z rzeczywistej potrzeby, co dla samouspokojenia, że nie całkiem zmarnowałem miniony czas. Babka znalazła pewne pocieszenie w tym, że choć nie zostałem artystą, przecież przejawił się we mnie talent, co prawda zupełnie nieoczekiwany: zabłysnąłem na uczelni jako wschodząca gwiazda w biegach długodystansowych. Uzyskiwałem coraz lepsze wyniki, zostałem mistrzem akademickim kontynentu, a pod koniec studiów — północnej półkuli. Otrzymawszy dyplom, wstąpiłem na klinikę chirurgiczną. Kiedy w pół roku potem kierownictwo wyprawy do Centaura ogłosiło werbunek załogi, jąłem ubiegać się o stanowisko asystenta profesora Schreya, który był pierwszym chirurgiem okrętu. Pewna przeszkodę stanowiło moje skąpe doświadczenie zawodowe, ale poszukiwano ludzi o wszechstronnym wykształceniu, liczyłem więc na dawniejsze studia — z kosmodromii i mechaneurystyki. Gdy zgłaszałem moją kandydaturę, jeden z astrogatorów powiedział mi, że będę musiał długo czekać na odpowiedź, napływ chętnych jest bowiem ogromny, a każde zgłoszenie rozpatruje się szczegółowo, ale — tu się uśmiechnął — taka lekcja cierpliwości może się okazać bardzo przydatna na przyszłość, bo będziemy w rakiecie czekali na osiągnięcie celu wiele lat. ,,Będziemy” — tak powiedział, a chociaż był to tylko przypadkowy zwrot, żyłem tym słowem przez cztery miesiące.

Nie mogąc znaleźć sobie miejsca w domu, chodziłem na długie piesze wycieczki w głąb lasu. Była jesień, drzewa stały nieruchome w żółtawym, jakby starym słońcu, ze szkieletami gałęzi rysujących się ‘ostro na błękicie. Błądziłem tak godzinami, aż zapadała noc ukazując gwiazdy. Zatrzymywałem się, podnosiłem głowę i stałem zapatrzony. Brał pierwszy mróz, pod nogami szumiały zeschłe liście, zewsząd płynęła chłodna, cierpka woń butwienia, roślinnego rozkładu, śmierci, ale żadnej wiosny serce nie biło mi tak mocno, jak w owym bezlistnym lesie kończącej się jesieni.

Jak dziwnymi drogami chadza rozwój ludzki! To, co żyjącym wydaje się często niezrozumiałe, pozorna gmatwanina posplatanych, sprzecznych możliwości, w której poruszają się mozolnie, postępując naprzód i cofając się po błędach, potomkom ich — z perspektywy czasu — wydaje się oczywistą koniecznością, a zakręty i uchyłki przebytej drogi tłumaczą się jasno, jak linie pisma układające się w pełne treści słowa.

Kiedyś, przed wiekami, na długi czas przed erą astronautyki, ludzie sądzili, że podróży międzyplanetarnych nie da się urzeczywistnić bez stworzenia dla rakiet przejściowych stacji pozaziemskich, tak zwanych sztucznych satelitów. Potem rozwój techniki wykazał, że takie przedsięwzięcie jest zbędne: w istocie bowiem kosmonautyka rozwijała się przez siedemset lat z górą niezależnie od sztucznych księżyców, na których pomieściły się jedynie obserwatoria astronomiczne i stacje regulacji pogody. Po wiekach nadszedł czas, kiedy — na owym etapie rozwoju — wynikła, nowymi już wywołana przyczynami, konieczność budowy astronautycznej stacji pośredniej. Stało się to, gdy człowiek od podróży planetarnych przeszedł do wypraw gwiezdnych.

Już we wstępnych fazach przygotowań, przy badaniu wpływu olbrzymich szybkości na organizm ludzki, zaszła potrzeba wznoszenia placówek doświadczalnych na sztucznych księżycach oddalonych znacznie od Ziemi, żeby usunąć szkodliwy wpływ jej ciążenia. Potem, gdy przystąpiono do konstrukcji okrętu gwiezdnego, okazało się, że trzeba go budować w przestrzeni pozaziemskiej, gdyż jest zbyt wielki, by mógł wznieść się z planety lub na niej lądować. Podobnie dawniej bardzo wielkie okręty oceaniczne nie mogły wchodzić do małych portów, ale stawały w znacznej od nich odległości, komunikując się z lądem za pomocą drobnych stateczków. Tak samo Gea, pierwszy statek gwiazdowy, zbudowany w próżni międzyplanetarnej w odległości 180 000 kilometrów od Ziemi, nie miał nigdy lądować na żadnej planecie, lecz tylko obniżać się do górnych warstw atmosfery i jak gdyby pływając w nich, wyrzucać ze swego wnętrza chmary rakiet łączności.