Выбрать главу

— To sygnały z drugiej planety A Centaura… — dodał mój sąsiad.

Znowu zaległo skupione milczenie, ale teraz mogłem już w nim uczestniczyć. Patrząc w ciemny ekran i słuchając, jak jednostajnie bije radarowe tętno w głośnikach, usiłowałem przypomnieć sobie wszystko, co wiedziałem o układzie Centaura. Glob, który wysyłał sygnały, odpowiadał swym położeniem Wenerze w naszym systemie słonecznym; była to tak zwana Biała Planeta, której czas obrotu stał się taką niespodzianką dla astronomów.

Wspomniałem, jak wczesnym rankiem tego dnia, będąc na pokładzie gwiazdowym, zauważyłem, że Gea wykonuje niezrozumiałe ewolucje, co uwidoczniło się powolnymi ruchami nieba. Teraz dało mi to do myślenia.

— Od jak dawna słychać te sygnały? — spytałem.

— Pierwszy raz usłyszeliśmy je dziś rano — odrzekł Borel.

— Czy mają coś wspólnego z nami? — spytałem i zanim jeszcze planetolog odpowiedział, poczułem, jak zamiera mi serce, bo znałem już odpowiedź.

— Tak. Emitowany stożek jest bardzo wąski. Próbowaliśmy wyjść z niego manewrując, ale za każdym razem chwytał nas na nowo…

A więc oczekiwano nas na tej białej plamce, ledwo widocznej pośród obłoków iskier; przypuszczenie zmieniało się w pewność, nadzieja stawała się rzeczywistością i jak gdyby odpowiadając na tysiące pytań, które kłębiły się w mojej głowie, głośniki odzywały się dźwiękliwym tykotem, jakby padały pośpiesznie wypowiadane w nieznanej mowie słowa: „Tak, tak, tak, tak…”

Fale elektromagnetyczne drążyły w mrokach wąski tunel długości miliardów kilometrów, dopadały Gei i powracały tam, skąd je wysłano, niosąc w swych odbiciach obraz ziemskiego statku.

Przez sześć tygodni lecieliśmy ku Białej Planecie. Bliźniacze słońca Centaura rosły coraz bardziej, przyćmiewając pobliskie gwiazdy, i zarazem oddalały się od siebie; słońce A było już potężną kulą ognia, po której sunęły doskonale widzialne w heliografach plamy; ale sama planeta wciąż była iskrą wśród mroków i tylko ruch jej dawał się spostrzec w ciągu godzin, tak szybko przesuwała się po gwiazdowym tle.

Podejmowaliśmy próby nawiązania z nią łączności radiowej; automaty wysyłały sekwencje rytmicznych sygnałów, powtarzając je nieznużenie w ciągu całych dni, lecz jedyną odpowiedzią był tylko niezmienny rytm radaru, potężniejący w miarę jak malała dzieląca nas od planety przestrzeń. A przestrzeń ta topniała szybko, gdyż Gea pokonywała 30 000 kilometrów w sekundzie — szybkość ogromna w obszarze zaludnionym planetami, ale też ogromna pędziła nas niecierpliwość i martwy metal wyrzutni jak gdyby zapalał się podnieceniem ludzi, tak powiększały się i ciągnęły w mrokach za rufą smugi atomowego ognia.

Nareszcie czterdziestej trzeciej doby od pamiętnego dnia, w którym po raz pierwszy pochwyciliśmy sygnały radaru, Gea znalazła się nad planetą.

Biała, ogromna, gęstymi chmurami przesłonięta tarcza zakryła niebo. Dźwiękliwy tykot radaru stał się tak silny, że prosty przyrząd elektronowy, połączony z zewnętrzną powłoką okrętu, pozwalał usłyszeć go bez pomocy wzmacniacza, ale to też było wszystko.

Zwalniając coraz bardziej biegu, statek okrążał Biały Glob po zacieśniającej się spirali, a wszyscy ludzie, stojący w milczeniu na pokładach, patrzyli z bijącymi sercami w dół, na śnieżne oceany obłoków, mówiąc sobie bez słów: „Jesteśmy u celu”.

Lita powłoka chmur broniła dostępu wzrokowi, jak gdyby planeta chciała skryć przed nami swą tajemnicę. Mogliśmy wpłynąć na warunki meteorologiczne, rozegnać chmury na znacznym obszarze lub skroplić je za pomocą emitorów promienistych, lecz astrogatorzy nie chcieli użyć żadnego z tych środków. Dlatego ponawialiśmy tylko w regularnych odstępach czasu próby porozumienia radiowego, a gdy nie dały wyniku, zrzuciliśmy na spadochronach wielką ilość zbiorników zawierających modele rozmaitych aparatów i maszyn, technicznych wytworów człowieka. Jakoż chmury pochłonęły tych naszych posłańców i zamknęły się za nimi, lecz eter ciągle wypełniał jedynie monotonny tykot radaru, świadczący o tym, że kilkaset kilometrów pod nami żywe, rozumne istoty obserwują nas, jednak z niepojętej przyczyny zachowują milczenie, nie odpowiadając na wezwania.

W ostatnim okrążeniu, gdy Gea zeszła do samej granicy atmosfery, w głębokim rozdarciu chmur ukazała się nagle powierzchnia globu. Jakieś plamy granatowosine, jakieś podobne do olbrzymich, rozpłaszczonych pająków, rozpostarte szeroko twory o grudkowatym, wzniesionym nieznacznie centrum ukazały się w rozejściu śnieżystych obłoków, rozległa równina przechodziła w smoliście czarną taflę — nagle patrzących poraził błyskawicowy odblask; pokłady przebiegł podawany z ust do ust okrzyk: „morze!” — aż po horyzont, znikając pod nawieszonymi chmurami, ciągnęły się wody, które przez chwilę zajaśniały odbitym blaskiem słonecznym. Gea zmniejszyła jeszcze bardziej szybkość, lecz już wypukłe, podobne do ośnieżonych grzbietów górskich brzegi chmur płynęły ku sobie, leniwie zamknęły się i znowu tylko ich jednolita powłoka miarowo ciągnęła pod statkiem.

W trzecim dniu krążenia astrogatorzy postanowili wysłać w dół operacyjną grupę zwiadowczą. W wyprawie wziąć miała udział większa ilość jednoosobowych, pilotowanych przez ludzi pocisków, zdolnych do lądowania w trudnych warunkach i na małej przestrzeni, nawet na obszarze zabudowanym i zamieszkałym. Rakiety te, poprzedzane przez większy, bezludny pocisk, niosący telewizory, i dlatego zwany „oczami”, miały zejść pod chmury, dokonać wstępnych obserwacji i zależnie od okoliczności albo lądować, albo też powrócić na statek.

Przygotowania do startu toczyły się w południe nad dzienną półkulą planety. W sterowni znajdowali się wszyscy niemal mieszkańcy Gei. Staliśmy pod zaciemnionym stropem, a w ścianach płonęły ekrany jak okna otwarte na barwną przestrzeń. W bocznym, połączonym z zerową kondygnacją, widać było, jak piloci w srebrnym rynsztunku schodzą na dolne piętro lotniska, jak zamykają przyłbice i obarczeni ciężkimi kryzami skafandrów wchodzą, pochylając się, do swoich rakiet. Potem tłoki wsunęły metalowe wrzeciona w głąb studni wyrzutowych i nastała cisza. Ter Akonian położył dłoń na swoim pulpicie. Stłumiony, drgający dźwięk rozszedł się po całym statku jak uderzenie wielkiego dzwonu. Pierwsza, bezludna rakieta wyrwała się w przestrzeń. Minuta ciszy i znowu miarowe uderzenie. Pięć osobowych rakiet, wystrzelonych jednocześnie przez dziobowe wyrzutnie, opuściło statek. Znowu bezgłośnie poruszały się tłoki, rakiety sunęły po torach i przeciągający całym okrętem dźwięk, jak gdyby bicie gigantycznego zegara, powtarzał się, dopóki ostatnia piątka rakiet nie opuściła Gei.

Teraz uwaga nasza skupiła się na centralnym ekranie. Aż po horyzont rozpościerało się w nim zwełnione morze obłoków. Trzydzieści jeden rakiet zatoczyło ciasny łuk wokół okrętu, zagrało słońcem w srebrnych bokach i zaczęło schodzić w dół, utworzywszy jak gdyby zawieszone w przestrzeni, powoli wirujące spiralne schody.

Trzej astrogatorzy na podium patrzyli w główny ekran. Poza nimi wznosiła się sześcioczłonowa aparatura łączności; u stereometrycznych ekranów siedzieli technicy ze słuchawkami na uszach. Każdy prowadził piątkę rakiet, poruszających się przed nimi jako drobne, soczewkowate światełka z nazwiskami pilotów. Więź ta pozwalała na kontrolę ruchów rakiet poprzez chmury.

Do mikrofonów padały pojedyncze słowa. Lot odbywał się sprawnie. Rakiety, malejąc, opadały z trzystukilometrowej wysokości. Nad wielką białą równiną przestały krążyć i uformowały się w klucze. Jak czarne igły sunęły nad łagodnie sfalowanym tłem, zbliżając się ku własnym cieniom, które to wpływały w kotliny między chmurami, to podlatywały do góry. W rozwiniętym szyku oddalały się coraz bardziej.