Выбрать главу

Ledwo Goobar skończył, obok niego pojawił się Ter Akonian i podnosząc do oczu zapisaną kartę, zaczął czytać:

Rada Astrogatorów do załogi statku.

W najbliższych latach ludzkość rozpocznie loty transgalaktyczne. Wyprawom tym służyć muszą kosmiczne stacje pośrednie na ciałach niebieskich krążących w pobliżu układu słonecznego. Położenie układu Centaura czyni go naturalną bazą takich stacji dla wypraw w kierunku południowego bieguna Galaktyki oraz Obłoków Magellana. Zważywszy to, Rada Astrogatorów postanowiła:

1. Kontynuować próby porozumienia z Białą Planetą.

2. Próby te mogą zakończyć się zagładą okrętu. W takim wypadku podejmie je wyprawa następna, ale budowa stacji kosmicznej zostałaby odwleczona o ćwierćwiecze. Żeby tego uniknąć, zanim Gea podejmie próby nawiązania łączności z Białą Planetą, spośród planet Centaura wybrana zostanie najodpowiedniejsza dla wzniesienia kosmicznej stacji pośredniej. Pozostawione na niej maszyny rozpoczną pod kontrolą jednego człowieka prace budowlane. Rada Astrogatorów zgadza się pozostawić na tej placówce mechaneurystę — pilota Zorina, gdyż posiada on wszechstronne wykształcenie politechniczne i duże doświadczenie w budowie stacji kosmodromicznych.

Gdy astrogator skończył czytać i spojrzał na salę, zauważyłem, że siedząca w dole Anna wstała i wyszła bocznymi drzwiami. Z centralnego przejścia przeciskał się do przodu Zorin i wstąpił na wzniesienie. Szmery, polatujące w amfiteatrze przy ostatnich słowach Ter Akoniana, zamarły. Wedle praw żeglugi międzyplanetarnej człowiek nie może samotnie przebywać na placówce kosmodromicznej; musi mieć co najmniej jednego towarzysza. Zgodnie z obyczajem Zorin miał go teraz wskazać. Na sali stała skupiona wielka cisza, jakby pilot wodząc oczami po morzu głów teraz właśnie wybierał, choć wiedzieliśmy, że uczynił to już przedtem i szuka tylko tego, kogo upatrzył na towarzysza. Nagle serce we mnie skoczyło. Próżno mówiłem sobie, że to nonsens, niemożliwość: kimże jestem dla Zorina? Jednym z załogi, człowiekiem niemal obcym… Co innego, być może, gdyby to Ameta…

Głowy siedzących ledwo dostrzegalnie podnosiły się na spotkanie wzroku pilota i pochylały się nieznacznie, gdy je mijał, i to napięcie oczekiwania szło poprzez zebranych jak fala. Wtem oczy jego spoczęły na mnie i tak naparły, że — nie zdając sobie z tego sprawy — wstałem.

— Czy zgadzasz się? — dobiegł mnie jakby z ogromnej odległości głos pierwszego astrogatora.

— Zgadzam się — powiedziałem. Na sali podnosił się głuchy szum.

Zorin i Goobar rozmawiali z astrogatorami; potoki ludzi spływały w dół, otaczały wzniesienie. Wyszedłem na korytarz, pusty zupełnie i cichy. Nie czułem ani podniecenia, ani dumy i radości — nic zupełnie. Szedłem długo, aż zatrzymałem się znienacka: nogi same zaniosły mnie do przed—sieni filharmonii. Stałem przed rzeźbą Soledad, białym chłopcem wśród drogi. Osiem lat było za nami — jakich lat! Czas wolniej płynął na Gei, czas zegarów, ale nie czas wydarzeń. O ileż byłem starszy niż w chwili odlotu, a ten biały chłopiec nic się nie zmienił — wciąż jednakowo zapatrzony w przyszłość. Objąłem wzrokiem rzeźbę, postąpiłem kilka kroków i raz jeszcze, wpół odwrócony, spojrzałem na nią, jakbym się z nią żegnał. Serce ścisnęło mi się, pomyślałem o Annie. Dokąd mogła pójść? Przystanąłem, potem przyśpieszyłem kroku.

Najbliższa winda zniosła mnie do ogrodu. Dostrzegłem Annę już z daleka — siedziała w trawie, gęsto przetykanej niezapominajkami. Ameta bardzo je lubił. Niechętnie widział kwiaty w pokoju. „Jak się chce być z kwiatami — mawiał — to trzeba iść do nich.” W pochyleniu głowy Anny było coś, co zwolniło mój krok. Rozłożonymi dłońmi dotykała kwiatów jak niewidoma. Stanąłem za nią.

— To ty… — powiedziała niegłośno. To nie było pytanie. Ukląkłem obok niej. Z daleka musiało to śmiesznie wyglądać: dwoje dorosłych ludzi klęczących w trawie jak dzieci.

Chciałem przełamać milczenie, lecz nie mogłem. Pocałowałem wnętrze jej małej ręki, czując pod palcami drobne stwardnienia naskórka na palcach, tam gdzie tak często stykały się z instrumentami.

— Byłeś na zebraniu do końca? — spytała.

— Zorin?

— Tak.

— I ty?

— Tak… Zamilkła.

— Słuchałaś potem w domu? — spytałem.

— Nie.

— A skąd wiesz? Podniosła głowę.

— Myślałam tak… Ty nie?

— Nie — rzekłem zdziwiony. Uśmiechnęła się.

— Ty zawsze domyślasz się ostatni…

Z jej twarzą działo się coś niedobrego; widziałem, jak walczyła o uśmiech, potem nagle odwróciła głowę. Kiedy znowu na mnie spojrzała, była już zupełnie spokojna. Nic więcej nie mówiliśmy.

W nocy ocknąłem się z głębokiego snu od razu świadomy wszystkiego i czujny. Paliła się fiołkowa lampka i przez szkło osłony padało na poduszkę kilka błękitnych, drobnych plamek, jak płatki niezapominajek. Anna leżała na wznak z głową odrzuconą, bujne, ciemne włosy kładły cienie na twarz; suchymi oczami wpatrywała się nieruchomo w sufit. Zacisnąłem powieki, ale nie mogłem już spać. Nagle odezwała się:

— Wrócisz? Poderwałem się.

— Kochana.

Pocałowałem ją i czułem w pocałunku, jak już jest daleka.

— Wrócę, na pewno wrócę — zresztą to nie tylko ja odchodzę od ciebie… oboje odlatujemy w różne strony… A ty wrócisz? — próbowałem uśmiechać się i nadać głosowi wesołe brzmienie, lecz Anna została poważna.

— Tak — powiedziała — na pewno wrócę.

— To dobrze.

Spojrzała na mnie, jej ciemne oczy były tuż.

— Wiesz, nie mogę uwierzyć, że cię kiedyś nie znałam… to jest takie wielkie, jakby nie miało początku… dlatego nie mogę sobie wyobrazić, że może mieć… — nie dokończyła. Nie pytałem o nic. Obejmowałem ją coraz silniej; zaczerpnęła tchu i cichutko, prosto do ucha szepnęła mi:

— Oni byli jednak bardzo szczęśliwi…

— Kto, kochana?

— Starożytni.

— Tak myślisz?

— Tak. Wierzyli w wieczność…

Przez trzy miesiące Gea przemierzała obszary układu Centaura. Planety nadpływały iskrami, rosły w światła, zasłaniały niebo i odchodziły, owiane wylotowym ogniem. Piloci schodzili z galerii sznurem srebrnych postaci i znikali we włazach rakiet. Wiele razy powtarzało się to widowisko, rozstania i powroty, mocne uściski rąk, grzmoty zapalanych silników, niewidzialnie bijący dzwon wyrzutni, cisza po odlocie, w której trudno było patrzeć w oczy pozostałym, i nieme ruchy warg liczących kolejne pociski, które — parte tłokami — wypełzały ze śluz czarne, osmalone od żaru, jaki ogarniał je w starciu z gęstymi atmosferami.

Z Zorinem widywałem się w tym okresie rzadko. Wraz z innymi konstruktorami pracował nad projektem stacji kosmicznej; szkicowy plan sporządzono jeszcze przed rokiem, obecnie zaś cały zespół Tembhary ślęczał nad szczegółową dokumentacją techniczną. Wiedząc, jak groźne jest dla umysłu bezrobocie, i pragnąc stać się nie tylko towarzyszem, ale i współpracownikiem Zorina, całymi dniami studiowałem podręczniki z zakresu radioinżynierii i odkurzałem stare wiadomości, nabyte jeszcze w młodzieńczych studiach mechaneurystyczrlych. Nie odrywałem się od trionów, nawet gdyśmy okrążali kolejną planetę, i nie byłem na żadnej, lecz przyjaciele Amety nie zapominali o mnie. Ul Wefa pierwszy przyniósł i wysypał w milczeniu na mój stół cały stos roziskrzonych minerałów ogniowych, wulkanicznych kwiatów zwiedzonego globu. Z innego lotu Teupane przywiózł mi odłamek lawy z zastygłym, trójpalczastym odciskiem; rosnąca liczba okazów tej jedynej w świecie kolekcji świadczyła o postępach podróży.