Выбрать главу

Minęliśmy planetę pustynną i drugą, wulkaniczną, której wysoka temperatura uniemożliwiała ludziom najkrótszy nawet pobyt na jej powierzchni; dokonane poprzez warstwy gorących obłoków zdjęcia wykazały na niej jakieś zagadkowe ruchy. Z wysłanych na zwiad ognioodpornych automatów wróciła ledwo połowa; niedobitki te złożyły niejasne relacje, z których nie można było pojąć, czy wielkie członkonogie twory pełzające po zastygłych skałach wylewnych są maszynami, porzuconymi po jakimś kataklizmie, czy też formami niebiałkowej ewolucji organicznej. Astrobiologowie daremnie nastawali na podjęcie dokładnych badań: odłożono je na czas przyszły i Gea puściła się w dalszą drogę. Następną planetę mijaliśmy nocą w niewielkiej odległości. Statek wypełniony był delikatnym, lecz przenikającym w najodleglejsze zakątki świstem przewodów chłodzących, w których wrzał płynny hel. W czarnym, gwiazdowym niebie jak ruda wyrwa ział sierp planety. Powiększające szkła ukazywały powierzchnię, po której jak czarne pająki łaziły łączące się i rozpadające siatki pęknięć: planeta przechodziła stadium górotwórcze i poprzez wielkie rozwarcia skorupy bluzgały rzeki ciemnego żaru.

Układ słońca A zamykały globy lodowe typu Neptuna; oddaliwszy się o miliard kilometrów poza ich orbity, znaleźliśmy się w strefie słońca B. Obszar jego grawitacji wolny był od planet; rozdzielone otchłaniami, krążyły w nim tylko większe i mniejsze asteroidy, szczątki globu rozpadłego przed tysiącami wieków. Decyzją astrogatorów stacja transgalaktyczna miała stanąć na jednym z tych bez—powietrznych, urwistych odłamów skalnych. Pustkę przecinały tory setek takich ciał, było więc wśród czego wybierać, ale upatrzona planetoida musiała spełniać wiele wymagań. Orbita jej miała być możliwie zbliżona do koła, aby w swej drodze nie oddalała się zbytnio od słońca ani nadmiernie do niego nie przybliżała; winna była także omijać tory innych ciał, by nie narażała się na znaczniejsze perturbacje; dalej musiała unikać pobliża wielkich potoków meteorytowych, które noszą się po peryferii „śmieciarza układu podwójnego”.

Poszukiwania przeciągnęły się przez miesiąc; obserwatoria pracowały dniem i nocą, teletaktory i radaroskopy nieustannie wypatrywały przestrzeń, i w wyniku tego polowania, czy raczej połowu, wybór astrogatorów padł na bezimienny asteroid o średnicy bez mała czterystu kilometrów, posiadający więc pole ciążenia znikome, lecz dostateczne, by człowiek mógł się poruszać po jego powierzchni nie obawiając się, że odpadnie od niej w próżnię. W miarę jakeśmy się do niego zbliżali, odłam ten zdawał się mrugać do nas zaostrzoną, kocią jakby źrenicą. To znaczne wahanie blasku powodował jego szybki obrót wokół osi oraz bardzo nieregularna forma, albowiem wydłużonym kształtem przypominał raczej zawieszony w czarnych mrokach grzbiet górski niż planetę.

Gea okrążała go przez dwa tygodnie. W tym czasie tektonicy stwierdzili, że spoistość skały jest dostateczna i zapewnia jej trwałość na przeciąg najbliższych tysiącleci, za czym bez zwłoki rozpoczęło się przerzucanie na powierzchnię planetoidy maszyn, budulca i zapasów żywności.

Automaty budowlane szybko wgryzły się w skałę i wyryły w niej dwa okrągłe zagłębienia; jedno pomieściło kopulastą komorę ciśnieniową ze zbiornikami powietrza, drugie zaś — stos atomowy, który miał nam dostarczać energii elektrycznej i ciepła.

Dzień po dniu rakiety towarowe przywoziły na planetoidę surowce i części — miała z nich powstać promieniorzutnia radarowa przyszłej stacji — aż wreszcie ostatnie ładunki złożone zostały pośród skał.

Pożegnaliśmy się z towarzyszami krótko i prosto, i powiedzieli najbliższym słowa, jakie się mówi przed błahą rozłąką. Kiedyśmy schodzili z Zorinem pochylnią pierwszego toru, na którym znajdowała się podstawiona, gotowa do startu rakieta, już w skafandrach, tylko przyłbice odrzucone w tył opierały się o kryzy kołnierzy, nagle zza filara wyskoczyło dziecko obejmujące ogromny bukiet białego bzu i zagrodziło nam drogę.

Znieruchomieliśmy, a dziecko — tłuściutka, może czteroletnia dziewczynka z mysim warkoczykiem i ciemnymi rumieńcami — nie bez wysiłku podniosła bukiet ł wręczyła go Zorinowi.

— Masz — powiedziała — a jak wrócisz, to dalej będziesz nam bajki opowiadał?

— Pewno, że będę — odparł Zorin. — Jak się nazywasz?

— Magda.

— Kto ci dał te kwiaty?

— Nikt, to ja sama!

Westchnęła z ulgą, że tak dobrze udało się jej wykonać zamysł, gdy wtem dostrzegła nadchodzących astrogatorów i uciekła co sił w nóżkach.

Ter Akonian, Pendergast i Yrjöla, nic już nie mówiąc, uścisnęli nam ręce. Zorin pierwszy wcisnął się przez wąski właz do wnętrza rakiety i wyciągnął ręce po bukiet, który mu ostrożnie podałem. Z kolei opuściłem nogi w głąb otworu. Do pasa zanurzony w metalowym kadłubie, dostrzegłem nagle kobietę, która stała kilka metrów nad nami, na wysuniętym z półpiętra pomoście. Była to Callarla. W tej chwili, znieruchomiały na mgnienie, domyśliłem się tego, czego nikt dotąd nie wiedział: była brzemienna. Sylwetka jej dalej była dziewczęca. Odgadłem to z jakiegoś jej ruchu, z oczu, z takiego wyrazu twarzy, jakby wsłuchiwała się nie w otoczenie, lecz we własne ciało, w którym czuła już pierwsze drgnienia nowej przyszłości.

OBłOK MAGELLANA

Bukiet bzu stał w szklanym naczyniu laboratoryjnym pod oknem. Siedząc za stołem widziałem, jak automaty wiercą w skale otwory, dziesiątki otworów, układających się we współśrodkowe kręgi. Potem zakładały ładunki wybuchowe i znikały. Eksplozji nie było słychać. Skała rozsadzona ogniem stawała dęba, biła w górę dymem i kamieniami. Grunt drżał i z okiści bzu leciały drobne, rozkrzyżowane kwiatki. W bezpowietrznej przestrzeni dym opadał jak żelazne opiłki. Automaty wyłaziły z ukryć, opuszczały się do leja, układały warstwy sztab metalowych. W polu widzenia pojawiała się promieniorzutnia. Wysuwała głowicę na długim ramieniu i kręciła nią, zupełnie jakby śmieszna metalowa żyrafa rozglądała się, szukając wyimaginowanych liści.

Straszliwy, błękitnostalowy błysk. Metal roztopiony ciśnieniem promieniowania, rozprowadzony po wklęsłości leja, stygł. Automaty człapały po chropawej powierzchni, toczyły ją, wygładzały, polerowały, aż poczynała błyszczeć żywym srebrem. Inne gdzieś dalej zakładały ładunki, ryły wykopy pod maszt antenowy. Grunt nieznacznie drżał. Coraz więcej białych płatków sypało się z gałązek, aż piątego dnia Zorin powiedział:

— Szkoda, że nie mamy pieca… takiego starego, na zwyczajny ogień, wiesz. Spalilibyśmy gałązki. Pamiętasz zapach dymu z ogniska?

— Pamiętam.

Gdy odziany w skafander wychodził po południu, drugi raz tego dnia, żeby skontrolować postępy pracy, wziął gałązki ze sobą. Wrócił po godzinie. Miał je zatknięte za pas. Zauważyłem to, ale nic nie powiedziałem.

Dostrzegł mój wzrok.

— Nie mogłem zostawić — wyjaśnił. — Tak kamieniste.

Żeby choć trochę ziemi.

— Lepiej, żeś przyniósł — powiedziałem. — Bez ma taki mięciutki rdzeń, można go strugać, bawiłem się tak będąc dzieckiem.

Gałązki wróciły do pustego naczynia i zostały w nim. Do końca.

Automaty pracowały okrągłą dobę. Dzień czy noc — to dla nich było wszystko jedno. Dla nas nie. Trudno się było zdecydować na wybór rytmu snu i czuwania. Asteroid obracał się tak szybko, że co trzy godziny podstawiał naszą skalną równinę gorącym promieniom słońca. Trzygodzinnej nocy przyświecało zazwyczaj słońce A. odległe o dwadzieścia pięć jednostek astronomicznych, nieporównanie silniejsze niż ziemska pełnia księżycowa. W dzień skały płonęły jak bloki rozpalonego metalu, w nocy fosforyzowały mocnym, zimnym jak lód światłem. Chyżość obrotów planetoidy była tak wielka, że patrząc przez okno widziało się, jak cienie wydłużają się i rosną — ostatecznie czarne, unicestwiające wszystko cienie próżni. Kiedy jakiś automat wychylał się ze światła w cień, wyglądało, jakby częściowo przestawał istnieć, przerąbany na pół.