Ben wstawał na nogi otrzepując się ze śniegu.
– Przepraszam, że tak krzyknęłam – szepnęła Naomi. – Gdyby to był jakikolwiek inny pies… myślisz, że mnie usłyszeli?
– Gdyby tak się stało, kazano by ci podać hasło – odszepnął Ben. – Bogowie, niewiele brakowało. – Teraz już widzieli otwartą wodę tuż pod starożytnym kamiennym murem zewnętrznego szańca Twierdzy Delain, bo wiedzieli, czego mają oczekiwać.
– Co teraz?
– Nie możemy przejść – szepnął Ben. – To jasne. Ale co zrobił on, Naomi? Dokąd stąd poszedł? Może pofrunął?
– Jeśli my…
Ale Naomi nie dokończyła myśli, bo wtedy właśnie Frisky ujęła sprawy w swoje łapy. Wszyscy jej przodkowie byli znakomitymi tropicielami, miała to we krwi. Kazano jej iść tym podniecającym, czarownym, jaskrawoniebieskim tropem i czuła, że nie jest w stanie go porzucić. Tak więc przysiadła na lodzie, napięła swe wytrenowane ciągnięciem sań mięśnie i skoczyła w ciemność. Jak mówiłem, wzrok był jej najsłabszym zmysłem i skoczyła naprawdę na ślepo; z brzegu lodu nie wiedziała czarnego otworu rury kanalizacyjnej.
Ale dostrzegła go znajdując się w wodzie, a nawet gdyby nie, miała swój nos i wiedziała, że otwór tam jest.
106
To Flagg – pomyślał na wpół rozbudzony Dennis, gdy skoczyła na niego czarna postać z płonącymi oczyma. To Flagg, znalazł mnie i teraz rozszarpie mi gardło swymi kłami.
Chciał krzyknąć, ale nie zdołał wydać głosu.
Paszcza intruza rzeczywiście rozwarła się; Dennis zobaczył wielkie białe zęby… i poczuł jęzor liżący mu twarz.
– Uf! – powiedział Dennis usiłując odepchnąć to coś. Ciężkie łapy oparły mu się na ramionach i Dennis opadł na materac z serwetek niczym powalony zapaśnik. Mlask, mlask. – Uf! – rzekł znowu Dennis, a ciemny, kudłaty kształt wydał z siebie niskie, radosne szczeknięcie, jakby chciał powiedzieć: Wiem, ja też się cieszę, że cię widzę.
– Frisky! – stłumionym głosem zawołał ktoś w ciemnościach. – Siad! Cicho bądź!
Mroczna postać to wcale nie Flagg, tylko bardzo duży pies; zbyt przypomina wilka, żeby czuć się przy nim bezpiecznie – pomyślał Dennis. Gdy dziewczyna odezwała się, zwierzę cofnęło się i usiadło. Patrzyło wesoło na Dennisa w milczeniu tłukąc ogonem o usłane z serwetek łoże młodego lokaja.
W ciemnościach pojawiły się dwa następne cienie, jeden wyższy, drugi niższy. Strażnicy zamkowi. Dennis chwycił za sztylet. Jeśli bogowie zechcą mu sprzyjać, da sobie radę z obydwoma. Jeśli nie, drogo odda życie w służbie swego króla.
Dwie postacie zatrzymały się w pewnej odległości od niego.
– No, chodźcie tu – powiedział Dennis i odważnym gestem uniósł sztylet (w zasadzie niewiele groźniejszy niż scyzoryk, zardzewiały i bardzo tępy).
– Najpierw wy dwoje, a potem wasz diabelski pies!
– Dennis? – głos był dziwnie znajomy. – Dennis, więc naprawdę udało nam się ciebie znaleźć?
Lokaj zaczął opuszczać sztylet, ale zaraz uniósł go ponownie. To jakaś sztuczka. Na pewno. Ale głos wydawał mu się bardzo podobny…
– Ben? – szepnął. – Ben Staad?
– To ja – potwierdziła wyższa postać, a serce Dennisa przepełniła radość. Cień zbliżył się powoli. Przestraszony lokaj znowu podniósł swą broń.
– Zaczekaj! Masz światło?
– Krzemień i stal.
– Skrzesaj ognia.
– Aha.
W chwilę później zabłysła wielka, żółta iskra, stanowiąca niewątpliwie zagrożenie pożarowe w magazynie wypełnionym suchymi serwetkami.
– Podejdź, Benie – powiedział Dennis, chowając swój pseudosztylet do pochwy. Podniósł się na nogi drżąc z radości i ulgi. Ben był tutaj. Jaka – magia pomogła mu w tym – lokaj nie wiedział – ale zdawał sobie sprawę, że coś się stało. Stopy zaplątały mu się w serwetki i byłby upadł, gdyby nie pochwyciły go silne ramiona Bena. Przyszedł tu i wszystko będzie dobrze, pomyślał Dennis, usiłując powstrzymać się od niemęskich łez.
107
Nastąpiła wielka wymiana opowieści – wy znacie je w zasadzie w całości, a to, o czym nie wiecie, da się opowiedzieć bardzo krótko.
Skok Frisky był strzałem w dziesiątkę. Trafiła prosto w wylot rury kanalizacyjnej, a potem odwróciła się, żeby zobaczyć, czy Ben i Naomi gotowi są za nią podążyć.
Gdyby tego nie zrobili, Frisky w końcu wyskoczyłaby z powrotem na lód – stanowiłoby to dla niej wielkie rozczarowanie, ale nie zostawiłaby swojej pani dla najwspanialszego zapachu świata. Frisky wiedziała o tym, ale Naomi nie miała takiej pewności. Nie odważyłaby się nawet odwołać suki bojąc się, że mogliby ją usłyszeć strażnicy. Zamierzała więc podążyć za nią. Nie zostawiłaby Frisky, a gdyby Ben usiłował ją do tego skłonić, znokautowałaby go prawym sierpowym.
Martwiła się niepotrzebnie. Gdy tylko Ben zobaczył wylot rury, zrozumiał, którędy Dennis wszedł do zamku.
– Masz genialny węch, Frisky – powtórzył. Odwrócił się do Naomi. – Dasz radę?
– Jeśli wezmę rozbieg, to tak.
– Przypatrz się uważnie, gdzie lód staje się cienki, bo możesz się skąpać. Grube ubranie szybko cię wciągnie na dno.
– Przyjrzę się.
– Lepiej, żebym ja skoczył pierwszy – rzekł Ben. – Jeśli ci się nie uda, może zdołam cię złapać.
Cofnął się o kilka kroków i odbił tak silnie, że nieomal rozbił sobie głowę o górną krawędź rury. Podniecona Frisky wydała szczeknięcie.
– Cicho, pies – powiedział Ben.
Naomi odsunęła się aż na krawędź fosy, stała tam przez chwilę (padał tak gęsty śnieg, że Ben jej nie widział), a potem ruszyła do przodu. Ben wstrzymał oddech modląc się, żeby dobrze oceniła, gdzie zaczyna się cienki lód. Gdyby pobiegła za daleko, nie złapałyby jej najdłuższe ramiona świata.
Ale wymierzyła odległość idealnie. Ben nie musiał jej pomagać; wystarczyło, że odsunął się jej z drogi, gdy lądowała w wylocie rury. Nie stłukła sobie nawet głowy tak jak on.
– Najgorszy był ten zapach – powiedziała Naomi, gdy kończyła relacjonować ich opowieść zachwyconemu Dennisowi. – Jak mogłeś go wytrzymać?
– No, cały czas przypominałem sobie, co się ze mną stanie, jeśli mnie złapią – rzekł lokaj. – Ilekroć to zrobiłem, powietrze poprawiało się.
Ben zaśmiał się i kiwnął głową, a Dennis przez chwilę patrzył na niego podejrzanie błyszczącymi oczyma. Potem zwrócił się do Naomi.
– Ale rzeczywiście śmierdzi tam okropnie – zgodził się. – Pamiętam, że nie pachniało tam najpiękniej, gdy byłem chłopcem, lecz nie aż tak. Może dzieci nie potrafią ocenić zapachu. Albo coś takiego.
– Chyba masz rację – powiedziała Naomi.
Frisky leżała na stercie królewskich serwetek, z łbem na przednich łapach, wodząc oczyma od jednej osoby do drugiej. Niewiele rozumiała z tego, o czym rozmawiali, a szkoda, bo gdyby potrafiła użyć ludzkiego języka, poinformowałaby Dennisa, że jego ocena, co stanowi naprawdę ohydny smród, nie zmieniła się zbytnio od czasów, gdy był chłopcem. Wszyscy troje czuli oczywiście zapach Smoczego Piasku. Frisky odbierała tę woń o wiele lepiej niż PANI i CHŁOPIEC. Ślad Dennisa zachował się nadal, teraz w formie plam i punktów na zakrzywionych ścianach (w miejscach, gdzie lokaj dotykał ich rękoma; dnem ścieków płynęły nieczystości, które zmywały wszelki zapach). Nadal miał kolor jaskrawoniebieski. Druga woń była barwy ostrej żółci i wzbudzała we Frisky lęk. Suka wiedziała, że niektóre zapachy mogą zabić, i czuła, że jeszcze nie tak dawno temu ta woń też miała śmiercionośne właściwości. Ale teraz traciła moc, no i poza tym ślad Dennisa omijał jej większe skupienia. Wkrótce potem, gdy dotarli do kraty, przez którą Dennis wyszedł ze ścieków, zaczęła gubić ów zapach – i nigdy w życiu nie zdarzyło jej się cieszyć z tego aż tak.