Выбрать главу

– Nie spotkałeś nikogo? Zupełnie? – zapytał z niepokojem Dennis.

– Nie – powiedział Ben. – Szedłem przodem jako zwiad. Kilka razy widziałem strażników, ale zawsze mieliśmy dosyć czasu, żeby się ukryć. Prawdę mówiąc mogliśmy wejść główną bramą i minąć dwudziestu strażników, z których może dwu zapytałoby, kto idzie. Większość z nich była pijana.

Naomi skinęła głową.

– Wartownicy – powiedziała. – Pijani w drzazgi. I to nie na straży gdzieś pod północną granicą jakiejś zakichanej prowincjonalnej baronii, o której nikt nigdy nie słyszał; pijani na zamku!

Przypominając sobie fałszującego, smarczącego śpiewaka Dennis ponuro skinął głową.

– Powinniśmy się chyba cieszyć. Gdyby wartownicy byli dziś tacy jak za czasów Rolanda, wszyscy troje znaleźlibyśmy się w Iglicy razem z Piotrem. Ale ja jakoś nie mogę.

– Powiem ci jedno – szepnął Ben. – Gdybym był Tomaszem, drżałbym ze strachu jak liść za każdym rzutem oka na północ, jeśli wszyscy jego ludzie są tacy jak ci, których widzieliśmy.

Naomi popatrzyła na niego z niepokojem.

– Módlmy się do wszystkich bogów, żeby nic się nie stało.

Ben kiwnął głową.

Dennis pochylił się i pogłaskał Frisky po łbie.

– Szłaś za mną od domu Peyny, tak? Mądry piesek. Frisky radośnie zamerdała ogonem.

Naomi powiedziała:

– Chętnie usłyszałabym historię o królu chodzącym we śnie, jeśli zechciałbyś ją jeszcze raz przedstawić.

Więc Dennis opowiedział, mówiąc dokładnie to samo co Peynie i co ja wam zrelacjonowałem, a oni słuchali urzeczeni jak dzieci, kiedy opowiada im się baśń o gadającym wilku w nocnym czepku babci.

108

Gdy skończył, wybiła siódma. Nad Delainem zabłysnął przyćmiony, szarawy blask, który miał stać się niewiele jaśniejszy w południe – nadchodziła bowiem największa zamieć owej zimy, a może nawet w całej historii Delainu. Wiatr wył pod okapami zamku jak stado duchów. Słyszeli go nawet zbiegowie w magazynie serwetek. Frisky podniosła głowę i zaskamlała niepewnie.

– Co teraz? – zapytał Dennis.

Ben, który po raz setny czytał list od Piotra, powiedział:

– Przed wieczorem nic. Na zamku wszyscy już się pobudzili, więc w żaden sposób nie uda nam się wyjść stąd niezauważenie. Idziemy spać. Trzeba nabrać sił. A dziś wieczorem, przed północą…

Ben mówił krótko. Naomi uśmiechnęła się. Dennisowi rozbłysły z podniecenia oczy.

– Tak! – zawołał. – Bogowie! Ben, jesteś genialny!

– No, ja bym się nie posuwała aż tak daleko – powiedziała Naomi, ale uśmiechała się tak szeroko, że istniało niebezpieczeństwo, iż głowa jej podzieli się na dwie części. Objęła Bena i serdecznie go ucałowała.

Chłopak spąsowiał (wyglądał, jakby miał „eksplodować”, jak mawiano w owych czasach w Delainie), ale muszę wam też powiedzieć, że sprawiał wrażenie wielce zadowolonego.

– Czy Frisky pomoże nam? – zapytał, gdy wrócił mu oddech.

Na dźwięk swego imienia suka nadstawiła uszu.

– Jasne, że tak. Ale potrzebujemy też…

Omawiali swój plan jeszcze przez jakiś czas, a potem Ben ziewając nieomal zwichnął sobie szczękę. Naomi również wyglądała na wykończoną. Jak pewnie pamiętacie, nie spali już całą dobę, i w tym czasie pokonali sporą odległość.

– Dosyć – stwierdził Ben. – Pora spać.

– Hurra! – krzyknęła Naomi układając sobie posłanie z serwetek obok Frisky. – Nóg nie czuję…

Dennis delikatnie odchrząknął.

– Co się stało? – zapytał Ben.

Lokaj popatrzył na ich plecaki – wielki, należący do młodego Staada, i nieco mniejszy będący własnością panny Reechful.

– Pewnie nie macie… ee… nic do jedzenia? Naomi zawołała niecierpliwie:

– Jasne, że mamy! Co ty sobie myślisz… – A potem przypomniała sobie, że Dennis wyruszył z farmy Peyny sześć dni temu i od tej pory ukrywał się. Pobladł i wyglądał na niedożywionego, a twarz jego sprawiała wrażenie węższej i bardziej kościstej.

– Dennis, przepraszam, ależ z nas idioci! Kiedy ostatnio jadłeś?

Lokaj zastanowił się chwilę.

– Nie pamiętam dokładnie – powiedział. – Ale ostatni posiłek, jaki spożyłem przy stole, to lunch tydzień temu.

– Dlaczego nam nie powiedziałeś od razu? – krzyknął Ben.

– Bo zbyt się ucieszyłem na wasz widok – odparł Dennis i wyszczerzył zęby. Patrząc, jak otwierają plecaki i grzebią pośród resztek zapasów, poczuł burczenie w brzuchu. Ślina napłynęła mu do ust. Nagle coś sobie przypomniał.

– Ale nie macie rzepy?

Naomi spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Rzepy? Ja nie. A ty, Ben?

– Też nie.

Dennis uśmiechnął się błogo.

– To dobrze – powiedział.

109

Burza okazała się rzeczywiście potężna i do dziś opowiada się o niej w Delainie. Pięć stóp świeżego puchu spadło, zanim nad zamkiem zapadł wczesny zmrok. Tyle śniegu to dużo na jeden dzień, ale wiatr stworzył zaspy o wiele wyższe. Gdy nastały ciemności, szalejąca zawierucha ustąpiła miejsca zawiei. W niektórych miejscach zamkowego muru wiatr nawiał śniegu na wysokość dwudziestu pięciu stóp, zasłaniając okna nie tylko na parterze i pierwszym piętrze, lecz także na drugim.

Pomyślicie pewnie, że sprzyjało to ucieczce Piotra, i może by tak było, gdyby nie to, że Iglica stała samotnie na środku placu. Niestety więc, właśnie koło niej wiało najbardziej. Nawet silny mężczyzna nie utrzymałby się tam na nogach, bo wiatr zmiótłby go z placu i cisnął nim o pierwszą napotkaną kamienną ścianę po drugiej stronie. Zawieja miała jeszcze jeden skutek – działała jak gigantyczna szczotka. Ledwo śnieg zdążył spaść, wiatr wywiewał go z placu. O zmroku pod murami zamku potworzyły się ogromne zaspy, a inne zatarasowały wejścia do ulic znajdujących się po zachodniej stronie twierdzy, ale sam plac był goły. Znajdował się na nim tylko pokryty lodem bruk, czekający, aby połamać Piotrowi kości, o ile pęknie jego lina.

Ja zaś muszę wam teraz powiedzieć, że było to nieuniknione. Gdy chłopiec sprawdzał ją, utrzymała jego ciężar… ale istniała jeszcze jedna sprawa związana z owym tajemniczym „napięciem krytycznym”, o której Piotr nie miał pojęcia. Ani Yosef. Wiedzieli o niej poganiacze wołów i gdyby Piotr ich o to zapytał, podaliby mu starą zasadę, znaną żeglarzom, krawcowym i wszystkim innym używającym w swej pracy lin i nici: Im dłuższy powróz, tym łatwiej pęka.

Krótka lina, którą Piotr wypróbował, utrzymała go.

Ta zaś, której zamierzał powierzyć swe życie, miała około dwustu sześćdziesięciu pięciu stóp.

Zapewniam was więc, że musiała pęknąć pod jego ciężarem, a bruk pod Iglicą czekał, żeby go złapać, połamać mu kości i wykrwawić.

110

Owej długiej, wietrznej nocy miało miejsce wiele katastrof, a niejednej uniknięto, dokonano wiele bohaterskich czynów, z których część się powiodła, część zaś była skazana na niepowodzenie.

Sporo budynków w Centralnych Baroniach powywracał wiatr, podobnie jak domki leniwych świnek zdmuchniętych w bajce przez głodnego wilka.

Ludzie, którzy w ten sposób stali się bezdomni, albo zdołali przedrzeć się przez białe pustacie do zamkowej twierdzy, wiążąc się dla bezpieczeństwa linami, albo zbłądzili z delaińskiej Głównej Drogi i zgubili się pośród pól – ich zamarznięte, pogryzione przez wilki ciała odnaleziono dopiero na wiosnę.

Ale o siódmej wieczorem owego dnia śnieg zaczął się odrobinę przerzedzać, a wiatr ucichł. Zawierucha kończyła się, więc mieszkańcy zamku poszli wcześnie spać. Nie pozostawało im nic innego. Dosypano węgla do kominków, zawinięto dzieci w kołderki, wypito ostatnie filiżanki herbaty i odmówiono modlitwy.