– Przestań… – wołał dalej Raul, widząc oczyma duszy jak do domku wdowy wdzierają się pogromcy z żelaznymi pikami, a oczy im błyszczą nienawistnie. Widział porozwalane ule i skorupy rozbitych garnków…
– Ludzie! – zawołał, olśniony nagłą myślą. – Bójcie się złego znaku! Jestem wróżem i jasnowidzem. Bójcie się złego znaku!
Ściągnęli go z beczki i cisnęli na ziemię.
– Widzę! – krzyczał ze wszystkich sił. – Widzę jasno! Zły znak zapowiada wam śmierć!
Skopali go, skrępowali czyimś paskiem i zamknęli w stodole, „żeby nie ostrzegł pszczelarzy”.
Cały wieczór w kuźni wrzała wytężona praca. Tymczasem Marran próbował się uwolnić.
Zapadła ciemność. Szykujący się do jutrzejszej walki wojacy poszli do karczmy. Do Raula docierały ich pijackie śpiewy.
Noc była ciemna, bezksiężycowa, po nieboskłonie przewalały się gęste chmury, tylko czasem odsłaniając nieliczne gwiazdki. Wrzaski w karczmie ucichły, zanim Raul zdołał rozplatać więzy na nadgarstkach. Na jego szczęście wrota stodoły niedokładnie przylegały do framugi, a obejma, o którą zaczepiony był żelazny hak, chwiała się jak zgniły ząb. Mając oswobodzone ręce, Marran wyrwał ją bez trudu ze ściany i opuścił tymczasowy areszt.
Z gospody dało się słyszeć chóralne chrapanie. Ani jedno światełko nie błyskało w okienkach chat ciężko osiadłych w ziemi. Raulowi pozostawało już tylko odnaleźć kuźnię.
Zauważył ją, kiedy wkraczał do wioski i pamiętał, że stoi na uboczu, ale kilkakrotnie pobłądził na krętych dróżkach. Los ulitował się nad nim w ostatniej chwili, wyminął dwie zasłaniające widok chaty i ujrzał niewysoki wzgórek, w jego wgłębieniu zaś na przedzie ciemny budynek. U podnóża górki znajdowało się wysypisko. Na stercie śmieci bielał koński czerep i świeciły w ciemności powyginane żebra. Raul wzdrygnął się.
Kuźnia specjalnie była postawiona za wsią, żeby dochodzące z niej hałasy nie niepokoiły sąsiadów. Raulowi było to bardzo na rękę.
Przed budynkiem było pusto. Wojowniczy wieśniacy, a także kowal i jego czeladnicy spali głęboko, marząc w pijanym widzie o jutrzejszym zwycięstwie. Raul nasłuchiwał chwilę na wszelki wypadek, zapukał cichutko, potem wszedł do środka. Szukając po omacku, natrafił dłońmi na pokrytą sadzami pajęczynę, w końcu znalazł jednak lampkę i krzesiwo. Kiedy rozgorzał płomyk, oświetlił stos oręża pod ścianą.
Podczas licznych wędrówek nieraz zdarzało się Marranowi pomagać kowalom. Wiedział, jak rozpalić palenisko, ale musiał się spieszyć.
Czarne chmury płynęły po niebie. Przez nieregularne wyrwy między nimi obojętnie patrzyły gwiazdy. Twarz Marrana spływała potem.
Wieś spała. Spały nieurodziwe, udręczone biedą i użeraniem się z mężami niewiasty. Spały blade, wiecznie wystraszone dzieci. Chrapali ich ojcowie, witający w karczmie bitewny poranek…
Kiedy na niebie pojawiły się pierwsze oznaki wschodu słońca, Raul znowu leżał w stodole, starając się wyrównać oddech po straceńczym biegu. Miał nadzieję, że nikt go nie zauważył.
Udało mu się zaplątać pasek na nadgarstkach. Żelazny hak na drzwiach wrócił na miejsce w rozchybotanej obejmie. Raul leżał z zaciśniętymi ustami i czekał, nasłuchując.
Słyszał jak przebudzili się pijacy. Ich zapał nieco ostygł w ciągu nocy, teraz więc podbechtywali się nawzajem, przeklinając pszczelarzy. Usłyszał także dogadywania kobiet. Potem wszyscy poszli po broń do kuźni. Jakiś czas było cicho, potem rozległ się odgłos wielu kroków i oddechy biegnących ludzi. Hak szczęknął, wrota się otwarły.
– Hej, ty, jasnowidzu! Chodź no tutaj, ludzie chcą cię zobaczyć!
Na progu stali dwaj ludzie: młody pomocnik kowala i tykowaty wyrostek, którego Raul widział wczoraj w tłumie. Obaj wydawali się zmieszani i wystraszeni.
– Co jest? – spytał Marran, udając, że budzi się ze snu.
Podnieśli go za ramiona i rozwiązali ręce.
– Mówiłeś wczoraj coś o znaku, tak?
Mężczyzna spojrzał na nich ponuro.
– Co się stało?
Tykowaty pokazał głową w stronę kuźni.
– Chodź, zobacz.
Ludzie otaczali kuźnię ciasnym kręgiem, lecz bali się podejść bliżej. Porozumiewali się drżącym szeptem, rozglądając niespokojnie.
– Rozstąpcie się! – zawołał Raul.
Cofnęli się bojaźliwie.
Mężczyzna zrobił kilka niepewnych kroków i zatrzymał się.
Na dziedzińcu przed kuźnią stał niewielki, połamany wózek o trzech kołach. Nie mógł ruszyć z miejsca, ponieważ zaprzężony był do niego biały koński szkielet o wygiętym grzbiecie i wbitych w ziemię żebrach. Puste oczodoły straszyły w wielkim czerepie. Hołoble i uprząż poruszały się z wiatrem. Z wozu sterczała gęstwa wbitych w drewniane dno połamanych lub powyginanych mieczy i pik.
Raul padł na kolana, unosząc dłonie ku niebu.
– To znak! Straszny znak! – wybełkotał z rozpaczą.
Tłum ogarnęła panika. Kobiety histerycznie piszczały, mężowie próbowali uspokoić je krzykiem. Do Raula zbliżył się pobladły kowal. Groźnie nachmurzony, podniósł obcego za kołnierz. W głosie brzmiał jednak popłoch.
– Ty to wykrakałeś… Co to ma być?
Raul przesunął spojrzeniem po wylęknionych twarzach. Nie było w nich nawet odrobiny wczorajszej odwagi i gotowości, pozostały tylko strach i nienawiść. Marran pokręcił głową ze smutkiem, obszedł dookoła niesamowity zaprzęg, długo kontemplował, w jakim kierunku został ustawiony, wyszeptał drżąco: „Na zachód!”, po czym chwycił się za głowę.
– Ludzie, to jest omen… Rozgniewaliście niebiosa, stąd wziął się grad. Nie zrozumieliście tego i macie teraz kolejne ostrzeżenie. To symbol śmierci! Najgorszy z możliwych. Powinniście porzucić okrutne zamiary i pojednać się z sąsiadami.
Uspokójcie się i pomyślcie o swoich winach. Odrzućcie nienawiść, bo inaczej spadną na was głód, pomór i szaleństwo!
Spoglądali po sobie, wzruszali ramionami, szeptali, oskarżali jeden drugiego, patrzyli spode łba na obcego, spluwali, wymyślali sobie nawzajem, popadali w głęboką zadumę, załamywali ręce, spoglądali na bezchmurne niebo, aby w końcu rozejść się chyłkiem. Rozchodzili się ze spuszczonymi oczami, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Wzgórek opustoszał, pozostali tylko przestępujący z nogi na nogę kowal i jego wystraszeni pomocnicy.
– A co z tym? – zapytał, wskazując niepewnie wózek z bronią.
– Spalić – oświadczył twardo Raul. – I nigdy więcej nie próbuj wykuwać czegoś podobnego!
Tamten marszczył twarz, a grdyka chodziła mu żywo, kiedy głośno przełknął ślinę.
Kości trzeszczały na wietrze, jakby koński szkielet usiłował ruszyć z miejsca.
Odchodził jako zwycięzca, chociaż nie otrzymał wieńca i nikt nie obrzucił go kwiatami. Nie dali mu nawet niczego na drogę, ale i tak czuł się zwycięzcą. Wdowa ze wsi pszczelarzy nigdy się o tym nie dowie, mali rybacy prędko zapomną o wędrowcu, a długonogie dziewczęta pewnie wkrótce wyjdą za mąż. Nie szkodzi. I tak był szczęśliwy.
W kuźni rozgorzał wielki ogień. Kiedy mężczyzna odchodził, przez szczeliny w parkanach śledziły go nieżyczliwe oczy. Kiedy wyszedł na pole, odwrócił głowę i roześmiał się w głos.
Trawa schła w słonecznych promieniach.
Od dawna nie było mu tak lekko na duszy. Nawet się nie zdziwił, kiedy usłyszał wyraźny okrzyk: „Marranie!”
Rozejrzał się, lecz nie zobaczył nikogo. Wokół rozciągały się pola, w oddali majaczyły zagajniki, kołysały się niezżęte kłosy Ktoś obcy w jego głowie zaśmiał się i zaszeptał: „Świetnie, świetnie, Marranie!”.
Pozłocista kareta turkotała na kocich łbach, a szóstka karych koni raźno bieżała, nie objawiając żadnego zmęczenia długą jazdą. Pędziły jak zaczarowane, dzięki zaklęciom Larta wolne od zmęczenia i bólu. Podobnie było z karetą, całkiem niewrażliwą na złe drogi i nierówne bruki.