Выбрать главу

Nieboskłon wisi tak nisko, że zdawałoby się, zaraz spadnie na kark. Przygniata, nie dając się rozprostować. Pozbyć się go!

Ciasno zbite, tekturowe pudło jarmarcznej budy. Nie płacz, jeśli przypadkiem zawali się ścianka.

Korytarz. Zakręt. W ręce dymiąca pochodnia. Gdzie są Wrota?

Otworzę, a wtedy wejdziesz. A raczej wejdę nowy ja. Otworzę i wejdę. Wkrótce, za chwilę…

Kiedy rozkrzyczane mewy uniosły się nad brzegiem… Statek był jeszcze daleko, jasnoniebieski na ciemnoniebieskim morzu. Przybrzeżne wodorosty miękko się kołysały, plaskając kosmatymi łodygami, jakby w rozterce. Na burym kamieniu zdychała meduza. Wziąłem ją do ręki i wrzuciłem do wody. „Wracaj do domu”.

Wracaj do domu.

Gdzie jest twój dom, Marranie?

Kolejny zakręt. Jeśli łuczywo zgaśnie… Lepiej o tym nie myśleć.

Zimno. W głębokiej topieli widać ciemne rybie grzbiety… Nie to. Mgła gęsta jak śmietana… Też nie to. Park. Ogród. Fontanna. Dzieci pod opieką jednookiej niani. Ogród ogrodzony pięknym, ażurowym parkanem z jasnych, gładkich prętów… Co jest za ogrodzeniem? Tam, gdzie kończą się ogrody i fontanny?

Wyjrzeć za ogrodzenie, przyciskając twarz do prętów… Ależ to pręty klatki. Jestem uwięziony w wielkiej, zardzewiałej klatce. Reszta stoi na zewnątrz.

Dobrze odżywiony, zadbany chłopiec. Gdzie się podziała jego niania? Jasnowłosy, z zadrapaniem na nosku. Napotkał spojrzenie…

Czemu się zatrzymałem? Trzeba iść… Pochodnia drży w dłoni. Po co patrzyłem w tamte oczy? Jaka siła, jakie nieziemskie moce kierują ludźmi? Dlaczego akurat mnie się to przytrafiło?

Wszystkie twarze łączą się w jedną ohydną mordę, wyjącą wściekle z rozwartymi do śmiechu, zaślinionymi wargami…

Mała dziewczynka na ramionach ojca. Ojciec pochyla się i z dobrodusznym uśmiechem podaje dziecku zgniły owoc…

Nie próbuj się zasłonić, bo upuścisz łuczywo. Zamiast się przed nimi zasłaniać, lepiej ich spalić.

Kim dla nich jestem? Po co przyszedłem do tych bestii o okrutnych oczach, które mają śluz zamiast krwi? Spalić ich. To wystarczy.

Trzaska płonąca żagiew. Naprzód. Tam, za kolejnym zakrętem czekają na mnie Wrota.

Nogi odmawiają posłuszeństwa. Stoją jak wrośnięte w ziemię. Ileż to progów nimi przestępowałem… I zza ilu mnie wyrzucono. Lepiej nie wspominać. Wziąć się w garść i iść dalej.

Zakręt.

Oto jest.

Martwa, cicha pustka. Słyszy tylko własne, ochrypłe dyszenie. Wrota.

Są ciężkie, kute, bardzo stare i emanujące potęgą. Zamyka je ogromna, stalowa sztaba.

Zatrzymał się, unosząc pochodnię. Wstrzymał świszczący oddech. Wtedy usłyszał…

Puk, puk, puk.

Z drugiej strony. Ktoś lub coś tam prosi, by wpuścić go do środka. Ileż to razy sam tak stukałem?

Cicho, ufnie, prosząco. Puk, puk, puk.

Pokonać odrętwienie. Rozprostować drżące palce. Włożyć łuczywo do pierścienia wystającego z kamiennej ściany. Ręce powinny być swobodne, jak teraz.

Wystarczy już tych wspomnień. Nigdy nie było żadnej jaszczurki na płaskim kamieniu. Nie było pstrągów w rzece zalanej księżycową poświatą. Nie było lasu błyszczącego od słońca. Chłopczyk o imieniu Gaj dawno zapomniał o użądleniu osy. Dorasta i udaje się na plac z koszykiem pełnym zepsutych pomidorów. A ocalona dziewczynka Garra myśli tylko o tym, jakby tu kogoś zdradzić i wydać w chciwe łapska sędziego… Stoją rzędem, a każdy trzyma w dłoni pękniętą szklanicę. Z rys na szkle ciecze jednak nie woda, lecz…

Wystarczy. Oto zasuwa. Bierz się do dzieła.

Zabrał się do odsuwania sztaby i poczuł w dłoniach zamiast zimnego metalu ciepło zardzewiałego żelaza.

Siedzieli we trzech przy okrągłym, pokrytym magicznymi symbolami stoliku w gabinecie. Trzymali dłonie na blacie, a mebel lekko drżał, reagując na podrygującą nieco podłogę. Dzwoniły naczynia w kredensie, żyrandole ciężko się kołysały.

– Alu? – zaskrzeczał cienkim, niemal ptasim głosikiem Orwin.

– Nic nie widzę – odpowiedział głucho, z napięciem w głosie.

– Razem – wykrztusił Lart. – Spróbujmy jeszcze raz! Szukajcie go!

– Zaraz…

Pobladły Orwin cofnął się gwałtownie razem z fotelem.

Dwaj pozostali zerwali się z miejsc.

– Co?!

– Nic – odparł z trudem tamten, leżąc na podłodze. – Zdławiliście mnie jak w imadle…

– Jak Marrana – rzekł cicho Lart.

Orwin zadrżał.

– Nie żartuj tak, proszę…

Lart podał mu dłoń i pomógł wrócić do kręgu.

– Czas nagli… On stoi u Wrót. Jeszcze jedna próba.

Z przedpokoju dobiegły czyjeś szybkie kroki. Wystraszyłem się, lecz na rozkazujące spojrzenie Legiara powlokłem się tam, zlany zimnym potem.

Stała tam blada, wychudła kobieta o imieniu Kastella, z bolesnym pytaniem w błyszczących smutkiem oczach. Ciągnął się za nią po podłodze długi, żałobny welon.

Widząc mnie, opanowała się i chciała o coś zapytać, uprzedziłem ją jednak, zachęcając gestem do wejścia. Poszła więc za mną w milczeniu, niepewnym krokiem.

– Jaszczurka! – zawołał Orwin.

Est skrzywił się, Lart zaś, siedzący plecami do drzwi, odwrócił się powoli i spotkał wzrokiem z wchodzącą.

– Przyszłam tutaj – oznajmiła drżącym głosem – ponieważ czuję, że Marran nie umarł. Jest w strasznych opałach, uwierzcie!

– Wszyscy jesteśmy w opałach, Kastello – odparł zimno Lart. – Jeśli chcesz pomóc sobie i Marranowi, spróbuj go odnaleźć. Próbowaliśmy już we trójkę, może nam dopomożesz?

Est chrząknął wymownie, ona jednak nawet na niego nie spojrzała, zbliżyła się i usiadła na podsuniętym przeze mnie krześle.

– A co z twoją decyzją odżegnania się od magii? – zapytał z uśmieszkiem Baltazar, a nie doczekawszy się odpowiedzi, rzucił w stronę Larta: – Nie ma znaczenia, jeśli dodasz mrówkę do zaprzęgu…

Jaszczurka siedziała sztywno. Słysząc uwagi Esta, pochyliła się błagalnie w stronę Legiara.

– Siedź spokojnie – powiedział Lart.

Baltazar wzruszył ramionami.

Orwin znowu wyciągnął dłonie, kładąc je na blacie stołu. Kiedy reszta uczyniła to samo, krąg się zamknął.

Oczy Larta, pobłyskujące dotychczas żółtawo zapłonęły teraz jaskrawą czerwienią. Strasznie było na niego patrzeć. Cały się trzęsąc, przylgnąłem do ściany, okrytej gobelinem.

Twarz Esta szpecił wyraz nieskrywanej pogardy. Orwin przygryzał wargi. Kastella była odwrócona do mnie plecami. Powietrze w pokoju drgało, niczym napięta struna.

– Widzę go! – zakrzyknęła dźwięcznie Kastella.

Lart zerwał się, przewracając stolik, dwaj pozostali magowie poderwali się także. Kobieta stała się centrum nowego kręgu.

– Co widzisz? – wydyszał Est.

– Wrota… Wrota… Zamknięte na zasuwę…

– Widzisz Marrana? – pytał Lart.

– Nie… Ciemność… Mgliście… Pomóżcie mi!

– Słaba niewiasta – szepnął Est, krzywiąc się pogardliwie.

Orwin westchnął. W tej chwili kobieta drgnęła i poderwała się z szeroko otwartymi oczami, wyglądającymi jak dwa zielone spodki.

– Widzę… Raul… Raul…

Jej głos stał się słaby, brzęczący jak odległy dzwoneczek.

– Raul…

Lart chwycił ją za ramiona i z pasją wygłosił magiczny rozkaz.

– Wezwij go! Natychmiast!

Kastella zachwiała się i w tym momencie zobaczyłem jej poszarzałą, zalaną rzęsistymi łzami twarz. Wargi poruszały się szybko.

– On mnie nie… – Odpowiedziała dziwnym, szklanym głosem. – Nie słyszy… mnie… Raulu!

– Wezwij!!! – wrzasnął Lart.

Jęknęła i zemdlała.

– Chyba to już wszystko – powiedział spokojnie Lart.