Выбрать главу

Siedział na brzeżku fotela, założywszy wdzięcznie nogę na nogę, w którym spoczywała półleżąca kobieta. Jej twarz była niewidoczna w półmroku. Zadumany Est trącał końcem szpady ścienny gobelin. Orwin bawił się szklanym globusem, wodząc palcem po jego gładkich, matowych bokach. Mętnie pobłyskiwały grzbiety zbędnych w tej chwili ksiąg, w rogu komnaty klawesyn trzeszczał z udręką.

– Wszystko? – powtórzył Orwin, muskając palcem jakiś archipelag. – Wszystko?

– Wszystko, co mogliśmy zrobić. Teraz pozostaje nam już tylko czekać na pojawienie się Marrana… albo raczej tego, w co się zamieni. Tego, co weń wstąpi…

– No cóż, niech przyjdzie – stwierdził Est ze złowrogim uśmiechem. – Mamy co wspólnie wspominać, prawda, Legiarze?

– Był dobrym chłopcem – odparł tamten z westchnieniem – lecz teraz zdradził: ciebie, mnie, cały świat. Nic go nie może powstrzymać.

– Nigdy nie był zdrajcą – zaprotestowała cicho i bezbarwnie Kastella.

Nikt jej nie odpowiedział. Zmierzch coraz bardziej gęstniał.

– Coś ty zrobił z moim gobelinem, Alu? – zapytał Lart, doskonale widzący w ciemnościach.

Est rzucił z brzękiem szpadę na podłogę.

– Kominek… – zażądała kobieta.

Rzuciłem się, by rozpalić ogień, wystarczyło jednak, że Lart zerknął tylko kątem oka na palenisko i polana się natychmiast zajęły. Szkoda, że wcześniej mój pan nigdy nie pomagał mi w pracach domowych.

Wszyscy milczeli jakiś czas.

– Czas na mnie – powiedziała. – Muszę do dziecka…

Wstała. W tej samej chwili Orwin uczynił to samo, odstawiając globus.

– Zaczekaj… Wszyscy zaczekajcie… Mój medalion zardzewiał, jak gwóźdź w cmentarnym płocie. Jest jednak sposób… chyba ostatnia szansa. Mogę spróbować… przejść przez wycięcie. Przejdę tam, gdzie jest Marran. Amulet innie poprowadzi. Zaczynajmy.

– Nie powinieneś, Orwinie – ostrzegł go cicho Est.

– Nie wiemy, gdzie naprawdę jest Marran – dodał nachmurzony Lart. – Gdy znajdziesz się obok niego, możesz zginąć. Zardzewiały medalion nie ochroni swego Wieszczbiarza. Czy wolno tak ryzykować?

Orwin miał na twarzy nerwowe wypieki.

– A jeśli… wszyscy będziemy zgubieni. Pamiętacie te słowa: „po stokroć biada posiadającym dar magiczny”?

Zadrżeli na samo wspomnienie.

– Spróbuję – podjął Orwin mocniejszym głosem. – To nasza ostatnia nadzieja. Powstrzymam go, jeśli mi pomożecie.

Legiar i Est wymienili się przeciągłymi spojrzeniami.

– Nie powinieneś, Orwinie – powiedział tym razem Lart.

Orwin go nie słuchał. Medalion drżał w jego dłoniach.

– Że też wcześniej na to nie wpadłem… Wieszczbiarze czynili to już wcześniej. Wycięcie przenosiło ich do innych światów i w inne czasy.

– Czy potem wracali? – zapytała cicho Kastella.

Orwin zdjął z szyi łańcuch i obrócił medalion, jakby szukając punktu zaczepienia.

– No, Larcie, Alu! Nie stójcie tak…

Est i Legiar znowu spojrzeli na siebie. Lart lekko pokręcił głową i wtedy zobaczył mnie.

– Wyjdź! – rzekł niezbyt głośno, lecz w taki sposób, iż w jednej chwili znalazłem się za drzwiami.

Była to jedna z najbardziej niemiłych chwil w moim życiu. W korytarzu było ciemno. Zza drzwi gabinetu dochodziły jakieś oderwane słowa. Kobieta prosiła o coś, stuknął odsuwany stół i nastała cisza, w której słyszałem tylko moje zęby dzwoniące o siebie i trzeszczenie desek pod stopami.

W jaki sposób przejdzie przez cienką szczelinę w medalionie? Czy stanie się malutki jak mrówka? A może medalion się rozrośnie, a szczelina okaże się bramą? Trafi tam, gdzie jest Marran i co dalej?

Wyobraźnia podsuwała mi same przerażające obrazy.

Za drzwiami błysnęło światło i otworzyły się nagle, jakby wybuchła za nimi beczka prochu. W głębi pracowni miotały się jakieś cienie. Ktoś zawołał:

– Wracaj!

Podskoczyłem, chociaż krzyk wcale mnie nie dotyczył.

– Wracaj, Orwinie! Wracaj szybko!

Towarzyszyły temu straszne zaklęcia!

Drzwi miotały się, niczym żagiel szarpany wiatrem. Znowu coś wybuchło przeraźliwym, białym ogniem. Poczułem na twarzy uderzenie gorącego podmuchu i upadłem.

Wszystko utonęło w ciemności. Drzwi żałośnie jęczały. Kobieta krzyknęła rozpaczliwie. Zrobiła się potem taka cisza, jakiej jeszcze w życiu nie słyszałem.

Później zabłysły w mroku dwa światełka. Lart i Est skrzesali ogień i pokój się powoli rozświetlił.

Doczołgałem się na próg pracowni i zobaczyłem Orwina.

Półleżał na podłodze, wsparty plecami o półkę z książkami. Odchylona do tyłu twarz niemal dotykała złoconych grzbietów, a ich złociste odblaski igrały na jego smutnym, nieruchomym, niemal posągowym obliczu. Lart podsunął płomień ku jego oczom, lecz nawet nie drgnęły powieki, patrzył martwo przed siebie, spoglądając na wskroś poprzez Larta, zasępionego Esta i cicho szlochającą Jaszczurkę.

– To koniec – stwierdził Est i warknął na kobietę: – Przestań! Niejeden tak chciałby skończyć…

Przyczaiła się w ciemnym kącie i popłakiwała dalej, zasłaniając usta czarnym welonem.

Lart stał chwilę, przerzucając ogienek z dłoni na dłoń. Potem zadrżał, jak od uderzenia i odsunął kotarę, odsłaniając wiszące na ścianie zwierciadło.

Lustrzana tafla była ciemna i nie odbijała nikogo z nas ani też niczego z wnętrza pracowni: ksiąg, globusów i gobelinów. Odbijała za to Orwina.

Stał twarzą do nas, smutny i jakby skruszony. Spróbował się uśmiechnąć, wzruszył niepewnie ramionami, potem skinął nam, jakby na pożegnanie. Est podskoczył ku zwierciadłu, lecz Orwin pokręcił przecząco głową, cofając się. Podniósł dłoń, znowu się gorzko uśmiechnął, westchnął i zniknął w mrokach niebytu. Tafla lustrzana zafalowała i ukazała odbicia Larta, Esta, kąsającej welon Kastelli i mnie, wyglądającego bojaźliwie zza oparcia fotela.

Rozległ się cichy brzęk. Pod półką z księgami, w miejscu, gdzie przed chwilą leżały zwłoki Orwina, upadł na podłogę zardzewiały Amulet Wieszczbiarza. Emanująca ciepłem zasuwa poddawała się z trudem. Za drzwiami ktoś oczekiwał.

Chłopczyk na placu trząsł się, ściskając w dłoni zgniły pomidor i wykrzykując gwałtownie:

– Biada podróżnikowi na zielonej równinie! Ziemia zamieni się w bagno i wessie cię bez litości… Woda zgęstnieje jak krzepnąca krew… Pęknie niebieski firraamenj!

A niebo było takie piękne. Czerwono-złote, jaskrawe i aksamitne… Spoczywały na nim gwiazdy jak na poduszce, płynęły po nim puchate obłoki, o świcie zaś pokrywało się masą białych skrzydeł…

SPŁYWA POSOKA.

No nic. Drzyj z ochoty mały miotaczu zgniłek. Jeszcze się dobiorę… nie, nie do ciebie!… do wszystkich pokoleń, które cię zrodziły i wykarmiły. Dobiorę się do wyjących z radości tłumów na placach kaźni i do tych cichych, dyskretnie podglądających przez dziury w płocie. Gra warta świeczki.

Ujrzał teraz dawno zapomnianą wdowę, która przytuliła go na noc i prosiła, żeby został na dłużej. Wdowę żądliły pszczoły. Wołała ostatkiem sił opuchniętymi wargami:

– Drzewa wyciągają korzenie w stronę wyrwy, gdzie wcześniej świeciło słońce! Niewidzialna pętla zaciska się na szyi!

Uśmiechnął się gorzko. Nic się nie da zrobić z faktem, że nowe życie zawsze rodzi się w bólach. Za wszystko trzeba zapłacić, kochani.

Oczywiście morze znowu wyrzuciło na brzeg meduzę. Wrzucił ją do wody ze słowami: „Wracaj do domu”, lecz powracająca fala wyrzuciła ją na inny kamień, jeszcze bardziej suchy i kanciasty.

Dziś ja jestem oceanem. I rozpłaszczę na kamieniach tyle meduz, ile mi się spodoba.

Po co ratować dzieciaka, skoro i tak kiedyś umrze? Prędzej, czy później… Lepiej, żeby skonał od razu, inaczej któregoś pięknego dnia zechce napawać się cudzą kaźnią. Na pewno zechce. Dla większości ludzi nie ma większej atrakcji…