Выбрать главу

Jak ciężko przesuwa się sztaba!

Przestał się z nią zmagać, żeby chwilę odetchnąć. A może…

Coś się zmieniło. Pochodnia kopci na ścianie jak przedtem. Tylko cisza, przerywana świszczącym oddechem.

Cisza?

„Raulu… Raulu!”.

To znowu ty. Srebrna łuska. Giętki, zielony ogon. Ciemny ogień w piecyku. Kołyska za ścianą. Poczekaj na mnie… Znowu będziesz wygrzewać się na płaskim kamieniu, ja zaś podejdę ostrożnie, żeby nie spłoszył ciebie mój cień…

„Raulu… Raulu!”.

Nie proś mnie. Wiem, co należy zrobić. Zaczekaj. Zrobię swoje i przyjdę do ciebie.

Głos ucichł.

Znowu zaczął szarpać rozgrzany metal. Poczuł lekki nacisk z drugiej strony Wrót, jak od silnego podmuchu wiatru. Ciężka sztaba, odsunięta prawie do połowy, zadrgała w stalowych obręczach.

Niecierpliwi się.

Niecierpliwi się, by jak najszybciej zjawić się na tym marnym, nędznym, beznadziejnym świecie. Jak to będzie? Wszystko stanie się w jednej chwili? Czy stopniowo? Wolałbym, żeby wszystko się stało natychmiast, tu i teraz. Zgromadzę ich na placu… Pośrodku będziesz stał ty, maluchu z zadrapanym noskiem. Jasnowłosy, zadbany… Wcale nie Lart i nie Est, to zrobię potem. Zawiniłem w stosunku do nich, co tu dużo mówić… Zakład z młynarzem naprawdę miał miejsce! A ty… Powiedz, co ci zawiniłem? Dlaczego tak lubisz ciskać zgniłkiem w obcego?

Zasuwa drżała. Narastał napór z drugiej strony. Chwileczkę, po co ten pośpiech…

Poczuł nagle dławiące piersi, nieznośne zmęczenie. Wsparł się o drzwi, by utrzymać się na nogach i poczuł, jak wyginają się w łuk. Sztaba się ledwie trzymała.

Zgromadzę was na placu. Chcę, żebyście wszystko zrozumieli. Nie obchodzi mnie wasze współczucie, ponieważ nigdy go nie okazaliście. Macie za to okazję się bać… Otrzymacie to, na co zasłużyliście. Woda zgęstnieje, jak krzepnąca krew… Najpierw wystąp ty, miotaczu zgniłków.

Najpierw ty.

Przymknął powieki i zobaczył Ziemię pędzącą w szalonym biegu. Ktoś tam ryczy ze strachu. Gorący wiatr niesie dziwną woń. Dziwny świat: bez słońca i światła, szarozielonkawy, jakby nierealny. I oddalony, lecz' narastający zgiełk, od którego włosy stają na głowie… Ten, który tak chętnie rzucał, biegnie jako pierwszy.

Chłopczyk biegnie na oślep, zdzierając głos w nieprzytomnym wyciu… Mokra koszula przykleiła się do chudych pleców, mokre kosmyki lepią się do karku. Pędzi, jakby był to ostatni bieg przed śmiercią i nigdy już nie miał śmiać się, pałaszować jedzenia i rzucać kamykami w gołębie.

Plączą się osłabione nogi, chociaż wcześniej były tak silne i chyże. Na pięty następuje mu jakiś cień. Coś go ściga i ogarnia. Mroczny cień, paraliżujący przerażeniem.

Krzyczy! Jak okropnie! Potyka się, upada, odwraca twarz zalaną łzami… Chrzęst kości. Głuchy, nieludzki dźwięk. To wszystko.

Wstrzymał oddech.

Rzeczywiście, wszystko?

Naturalnie można rozciągać dowolnie tę scenę.

Zaraz. Nie o to chodzi.

Widzę swoje odbicie w jasnych oczach wychodzących z orbit. Stałem się potworem. Ale chodzi o coś jeszcze innego…

Na pięty następuje mu jakiś cień. Coś go ściga i ogarnia. Krzyczy. I to jak krzyczy! Potyka się… Z kieszeni wypadają mu scyzoryk i lizak zawinięty w gałganek. Drży rączka zasłaniająca buzię. Przyklejone do czoła kosmyki mokrych włosów. Zgrabna, prawie niewidoczna łata, przyszyta przez troskliwą matkę. Krople potu na nosie. Blizna po oparzeniu na prawej dłoni. Pomagał babci w gospodarstwie i chwycił za rozpalony pogrzebacz. Brak jednego z przednich zębów. Bił się z chłopakiem z sąsiedztwa. Drewniana obrączka na małym palcu: prezent od dziadka.

Spójrz na niego. Spójrz na nich wszystkich. Opamiętaj się i przyjrzyj. Jacy są nieszczęśliwi. A ty jesteś bardziej winny od nich.

Ogarnęła go zimna złość, a zarazem skłaniające do rozmyślań zmęczenie. Jestem winny? Wobec kogo? Jeśli istotnie byłem czemuś winien, odpokutowałem to wielokrotnie. Prawda?

Cisza. Drzwi naprężają się i wyginają do środka, jakby były z gumy.

Jedna ogromna, nienawistna, wyjąca gęba.

Trzeba trochę podmuchać gorącym oddechem na zamarznięte okno. Przez odtajały otwór ujrzysz padający śnieg. Szybko marzną delikatne palce… Więdnie kwiatek w doniczce na parapecie.

Spójrzcie na pannę młodą. Różowe na białym. Różowe policzki, białe kaskady welonu…

Nasz chłopak już sam chodzi! Na razie stawia kroczki niepewnie, ale za parę dni…

Mamo, przyniosłem ci lizak z bazaru. Zawinąłem go w gałganek, żeby mnie nie kusiło go lizać. Proszę, weź!

Dziękuję, mój mały…

Mętne ludzkie morze, powódź nieczystości. Ziemia jest puchem marnym. Niewarta istnienia. Mocno się uderzyłeś? Gdzie cię boli? Jabłka spadają na trawę. Uznojone plecy pochylają się nad nimi.

Przyjdź jak najszybciej. Przygotuję wieczerzę.

Baju, baj, ogień się pali, spać idą duzi i mali…

Otwieraj, Marranie, otwieraj!

Sztaba drży w obręczach.

Spróbujcie mnie powstrzymać, zdrajcy!

Jestem przeklęty. Na wieki wieków. Powstrzymajcie mnie! Mglista pętla na martwej szyi. Gałęzie drzew oplatają lepką siecią wszystkie skrzydlate stworzenia. Ziemia wciąga jak bagno… Powstrzymajcie mnie.

Wydało mu się, że przesuwa sztabę z powrotem, a jego dłonie czynią to bez udziału woli. Zakrzyczał z całej siły i musnął głową płomień pochodni. Osmalił sobie włosy, lecz odzyskał władzę w rękach.

Zasuwa nie poddawała się. Wrota, uderzane z zewnątrz jakąś potworną siłą, gięły się niczym tekturowy karton. Ciągnąc ile miał mocy, Marran zdołał przesunąć sztabę zaledwie o włosek. Z drugiej strony rozległ się dźwięk jakby rozdzieranego płótna i zaraz potem głuchy ryk. Sztaba zatrzasnęła się.

Jeden dzień, jedna godzina, jeden człowiek: Odźwierny.

Cofnął się, zdyszany. Zdawało się, że Wrota za chwilę wylecą z zawiasów.

– Nie rób tego – zaszeptał. – Nie wyważaj drzwi. Nie czyń tego, zarazo! – krzyknął wściekle. – Wracaj tam, skąd przyszłaś! Mówię ci to ja, Ilmarranien!

Pochodnia strzeliła niesamowitym, białym płomieniem.

Przez szpary w ciężkich zasłonach przebił się słaby blask świtu. Gobelin, poszarpany przez szpadę Esta, zdążył w ciągu nocy zabliźnić większość nacięć.

Siedzieli w milczeniu wokół niskiego, okrągłego stolika. Pośrodku pokrytego magicznymi symbolami blatu leżał Amulet Wieszczbiarza.

Kiedy pokój wypełniło szare światło, zardzewiały łańcuch i skomplikowane wycięcie na niegdyś złotej płaszczyźnie medalionu stały się lepiej widoczne. Kastella wstała. Za jej przykładem poszedł Est, a po chwili także Lart. Mag chwiał się na nogach, wczepiony zakrzywionymi palcami w aksamitne oparcie fotela.

– Wolę walczyć na swoim terenie. Będę czekał na To w domu – oznajmił Est, na nikogo nie patrząc.

– A ty, Kastello? – zapytał Lart.

– Muszę do dziecka – odparła sztywno, jak lunatyczka.

– W porządku – powiedział Lart. – Żegnajcie zatem. Dziękuję ci, Kastello, że przełamałaś wrogość i przyszłaś do mnie. Dzięki ci, Alu, że nic teraz nie mówisz, chociaż uważasz, że jestem wszystkiemu winien. Żegnajcie.

Nie musiałem ich odprowadzać, gdyż w jednej chwili znaleźli się w przedpokoju.

Lart ciężkim krokiem zbliżył się do okna i rozsunął kotary, wpuszczając do pokoju mętne światło szarawego poranka.

– Ty także odejdź – powiedział do mnie, nie odwracając się.

Nie wierzyłem własnym uszom. Moją pierwszą myślą było przekonanie, że w czymś zawiniłem.

– Panie… – wybełkotałem niewyraźnie.