Выбрать главу

Odwrócił się wreszcie i wtedy dostrzegłem, jak bardzo postarzał w ciągu minionej nocy.

– Nie zrozumiałeś – powiedział, uśmiechając się blado. – Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. Jestem obecnie najgorszym z możliwych panów i wątpię, czy jeszcze trafi mi się jakiś służący… Pamiętasz to: „po stokroć biada posiadającym magiczny dar”? To się wkrótce stanie…

Przerwał w pół zdania. Bardzo nie lubił objawiać żadnych słabości. Mój drogi pan. Pomilczał chwilę, potem podjął ochryple:

– Nie jestem już w stanie ochronić ciebie. Uciekaj, nie masz tu już nic do roboty. Może uda ci się ocaleć.

Chciałem powiedzieć, że nigdy go nie opuszczę, pozostanę wierny aż po grób i gotów jestem podzielić z nim jego los. Otworzyłem usta, aby to uczynić, lecz kolana zaczęły mi drżeć zdradziecko, a w duszy ujrzałem Trzecią Siłę, zaglądającą do wnętrza domu: jedno straszliwe oko do pracowni, drugie do sypialni… Wielkie nieba!

– Pospiesz się – powiedział mag. – Czas nagli. Idź do wioski.

Wydało mi się, że stopy wrosły w podłogę. Stałem, jak wryty, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami.

– Idź!

Głos maga był coraz bardziej rozkazujący. Patrzyłem nań, nie mogąc się ruszyć z miejsca.

Wyciągnął rękę przed siebie, wnętrzem dłoni do góry, jakby chciał zdmuchnąć z niej jakiś pyłek, drugą położył na niej i wykonał gest, jakby mnie nimi odpychał…

Ocknąłem się, stojąc u podnóża pagórka. Dom Larta miałem za plecami, przed sobą lasek, a za laskiem wioskę, gdzie unoszą się wiotkie dymy z kominów, gdzie w przydrożnej karczmie gospodarzy znajomy oberżysta i gdzie nikt nigdy nie słyszał o Trzeciej Sile.

Miałem w dzieciństwie dwie pary rękawiczek z jednym palcem. Jezdną z nich prędko podarowałem siostrze, ponieważ nie cierpiałem zastanawiać się każdego dnia, którą mam dziś założyć. Wybór jest zawsze najgorszą rzeczą.

Kim jestem dla niego? Przybranym synem? Nawet nie jestem uczniem… Nigdy mi nie ofiarował nawet dziesiątej cząstki tej życzliwości, jaką okazywał tamtemu… Marranowi. Spotkany po drodze Łujan od razu był mu bliższy i bardziej cenny. A co z czerwonym, rozdwojonym jęzorem, który pozostawił bliznę na mym policzku?!

Stałem, przygryzając wargi. Przeleciał krótki deszczyk, przestał padać, potem znowu powrócił. Nadleciał porywisty, zimny wicher.

Drzwi wejściowe cicho skrzypnęły. Schodki… Wejście do pracowni.

Siedział z kielichem wina w dłoni, z nogami na magicznym stoliku.

– Nie udało się – mamrotał pod nosem. – Zgubiłem go… na długo. Gdyby tak trochę więcej mocy…

Pod moją stopą zaskrzypiała deska podłogi. Zamilkł, odstawił kielich i odwrócił się.

Patrzyliśmy na siebie chwilę. Nie mogąc znieść napięcia, niemal zapragnąłem, żeby mnie znowu wypędził. Zamiast tego strzelił palcami i na stoliku pojawił się drugi kielich, wysoki i wypełniony po brzegi.

– Napijmy się – powiedział z uśmiechem. – Wypijmy za Odźwiernych. Za uczciwych Odźwiernych, mających dobre chęci. Przyłącz się…

Kielich drżał niepewnie w mojej dłoni.

– Uczciwi Odźwierni – podjął mag, ciągle się uśmiechając – wierni, usłużni, otwierający wszystkie bramy świata. Oni…

Zakrztusił się. Zamarł. Powieki rozszerzyły się nienaturalnie i źrenice zalała znana mi czerwień. Upuścił kielich i struga wina popłynęła po podłodze.

– Raulu – wyszeptał, jakby się zwracał do niewidzialnego rozmówcy – idę do ciebie.

DLACZEGO ZAWRÓCIŁEŚ? JAK ŚMIAŁEŚ, ODŹWIERNY?

Zasuwa jest zardzewiała. Sprawdź sam, jeśli chcesz.

GŁUPIEC.

Drgnęły kaskady tkanin, z czarnej przepaści dmuchnęło gęstym, dusznym powiewem. Marran zakrztusił się.

WIESZ DOBRZE, ŻE NIE MOGĘ TEGO SPRAWDZIĆ

– Każdemu zdarza się przegrywać – odparł głośno Raul. – Przyjmij swoją porażkę po męsku.

TO TWOJA PORAŻKA, ROBAKU!

Odskoczył, gdyż ciemność się doń przybliżała. Czarna, bezdenna dziura rozszerzała się powoli, tkaniny falowały, jakby chciały go zadusić, kołysały się deski pod nogami, gwoździe wypełzały z dziurek jak ohydne insekty.

TWOJA PORAŻKA. NIE JESTEŚ GODZIEN PRAWDZIWEJ POTĘGI. ZAPŁACISZ ZA TO.

Poczuł się, jakby dostał czymś po głowie. Stracił kontrolę nad całym ciałem i upadł na rozkołysaną podłogę.

TERAZ POKAŻĘ CI TWOJĄ PRAWDZIWĄ JAŹŃ. DOSTANIESZ TO, NA CO ZASŁUŻYŁEŚ.

Strach był wszechogarniający i zawładnął nim do ostatka.

PATRZ, RAULU ILMARRANIENIE, JAKI NAPRAWDĘ JESTEŚ!

Jakaś siła poderwała go do góry i wokół niego wyrosły spod ziemi lustra. Ich tafle wyraźnie odbijały wiszącego w powietrzu, bezradnie chwytającego dłońmi pustkę człowieka. Z góry zabłysło jaskrawe światło.

WŁADCA ŚWIATA… MARNA STONOGA!

Całym ciałem Marrana wstrząsnęły okropne konwulsje. Przestawało być ludzkie. Zwierciadła beznamiętnie odbijały go ze wszystkich stron, ukazując dokładnie zachodzącą przemianę.

Półprzezroczysty, szary brzuch, szereg cienkich, trzepoczących nóżek, i oszalałe, wciąż jeszcze ludzkie oczy.

JESTEŚ BEZFOREMNĄ KUPĄ BŁOTA!

W lustrach odbijała się teraz z bliska, z daleka, z boku i od tyłu, biaława, pulsująca masa. Raul widział ją i był nią zarazem. Nie miał czym krzyczeć, lecz pozostały oczy, pozbawione powiek, aby nie można ich było zamknąć.

TO TAKŻE TY. TWOJA NAJGŁĘBSZA JAŹŃ. ISTOTA TWEJ DUSZY. TWOJA NIKCZEMNA NICOŚĆ!

Pragnął stracić świadomość tego, co się z nim dzieje i na swoje szczęście czuł coraz większy zamęt w głowie.

DZIWNE UCZUCIE, PRAWDA? LEPIEJ BYĆ ROBAKIEM? JUŻ PRZECIEŻ NIM BYŁEŚ!

W powietrzu wzbiło się oślizgłe, pierścieniowate ciało. Wewnętrzne organy prześwitywały przez półprzezroczystą skórę, a cały korpus drgał spazmatycznie.

NIE BĘDZIESZ JUŻ ROBALEM ANI WIESZAKIEM. ZGNIOTĘ CIĘ NA MIAZGĘ.

W szklanych taflach wciąż odbijał się bezsilny insekt z ludzkimi oczami. Ostatnie przebłyski świadomości były wprost nie do zniesienia.

SZKODA, ŻE ZARAZ SKOŃCZY SIĘ TO WSPANIAŁE WIDOWISKO. MOŻE WEZWIESZ NA POMOC ZNAJOMYCH MAGÓW? LEGIARA, ESTA?

Zapadał w ciemność, nie kojący mrok niebytu, lecz w koszmarną otchłań, w której miały go zetrzeć na proch żarna obłędu.

WZYWAJ ICH, MIAZGO. NIKT CIĘ NIE USŁYSZY.

Zbliżał się koniec. Ostatnim wysiłkiem udało mu się odnaleźć w sobie resztkę człowieczeństwa i strzępki świadomości wyraziły się w bezdźwięcznym krzyku:

– Larcie!

GDZIE JESTEŚ, LARCIE! HA, HA!

Potworne lustrzane odbicia powtarzały za nim:

– Larcie! Larcie!!!

WZYWAJ GO, WZY…

Białe światło nagle straciło moc, zamigotało, potem znowu wybuchło. Oprawca zamilkł na chwilę i w tym momencie jedno z luster pękło, ale nie rozsypało się na kawałki, tylko rozpełzło jak stara szmata. Wśród zwiniętych rurkowato strzępów ktoś się pojawił. Czarny cień z długim, błyszczącym ostrzem w dłoni.

WRACAJ, CZARODZIEJU! JESZCZE KROK I TWOJA MOC CIĘ NIE OCALI!

Stojący w ramie uniósł swoją broń i tafle pozostałych luster rozsypały się w miriady maleńkich okruchów. Białe światło stało się żółte.

Raul poczuł, że leży na podłodze pobity, sponiewierany, lecz znowu w ludzkiej postaci.

ZGINIESZ, CZARODZIEJU!

Legiar stał obok, wysoki, potężny, ze swoim charakterystycznym zgryźliwym uśmieszkiem na wąskich wargach. Po jego klindze skakała błyskawica. Być może dostrzegał coś swymi czerwonymi oczami, czego Raul nie mógł zobaczyć.