Выбрать главу

Noc gęstniała.

Niemal niezauważalnie otoczył Marrana niewysoki, na poły obumarły lasek. Najwyraźniej zgubił drogę.

– Bardzo głupio, Marranie – powiedział do siebie spierzchniętymi wargami. – Głupszego końca nie wymyśliłby nawet młynarz Hant!

W tej chwili po jego nogą złamała się sucha gałąź i upadł na stos przegniłego, zeszłorocznego listowia…

Jakże ciepły był złoty piasek na brzegu rzeki pod urwiskiem! W piasku przewalało się dwoje podrostków, którzy teraz z zapałem obserwowali walkę mrówek, toczącą się między nimi na ubitej ziemi. Czarnymi dowodziła Jaszczurka, czerwonymi Marran.

Dowódcy przypadali do ziemi, skakali na równe nogi, potem biegali na czworakach, wydając niedosłyszalne rozkazy posłusznym „żołnierzom”. Jakiś czas zdawało się, że siły są wyrównane, potem jednak czerwona armia Raula cofnęła się w nieładzie, aby po sekundzie zniszczyć śmiałym manewrem flankę czarnej armii, przerwać linię frontu i rzucić się na zaskoczoną Jaszczurkę.

– Aj! Aj! Przestań!

Mrówki już biegły po jej odkrytych, opalonych rękach. Skakała, kręciła się w kółko, strącając kąśliwe stworzenia. Czarna armia rozpadła się, straciwszy wodza i nie można już było na nią liczyć.

Marran siedział na piętach, z kolanami w piachu. Na twarzy miał charakterystyczny uśmiech zwycięzcy, jakim kończył się każdy jego wybryk.

– I co powiesz teraz? Co ci przeszkodziło wygrać tym razem?

Miała już na czubku języka gotową odpowiedź, kiedy nagle jej twarz spochmurniała, gdy zobaczyła coś na szczycie urwiska.

– Raulu, zdawało mi się, że tam stoi Legiar… Może lepiej stąd chodźmy?

Zmrużył oczy.

– Niby dlaczego?

– Jesteśmy przecież na jego terenie… Może nie lubi, żeby jacyś obcy czarowali pod jego nosem?

Marran nadąsał się i rzucił drwiąco:

– Nie zagaduj mnie! Powiedz lepiej, że się poddajesz i nie chcesz dłużej bawić. Znudziło mnie już posługiwanie się niepełną mocą… Przecież nie potrafisz sobie dać rady z trzydziestką mrówek!

– Nieprawda, posłużyłeś się pełną mocą! – wybuchła dziewczynka. – Całuj się w nos ze swoimi mrówkami!

– Wolę całować się z tobą… – odparł, śmiesznie marszcząc nos i przeciągając samogłoski.

Przez najbliższe trzy minuty baraszkowali na niedawnym placu boju jak dwa szczeniaki, cali unurzani w piachu.

– Dlaczego jesteś takim pyszałkiem, Marranie – powiedziała Jaszczurka, kiedy oboje legli zmęczeni – jakbyś był wszechmocny…

– Bo wszystko mogę! – Chłopak podskoczył jak na sprężynie. – Zażądaj, czego chcesz!

– Chcę mrówczą piramidę – mamrotała sennie dziewczynka – i żeby wokół niej chodził korowód, a na wierzchu jedna mrówka wymachiwała białą flagą…

– Tylko tyle?!

Jaszczurka zerwała się z krzykiem, ponieważ wszystkie mrówki zbiegły się w miejscu, gdzie przed chwilą znajdował się jej łokieć.

Czerwone i czarne, zapominając o swoich ważnych sprawach, wypełniały teraz wolę małego czarodzieja. Dziewczynka patrzyła na to z otwartymi ustami.

– Och, Marranie! Ja tylko żartowałam…

Krążył już mrówczy korowód, piramida rosła w oczach, a Raul Ilmarranien, czerwony z wysiłku, podrygiwał wokół, zataczał kręgi palcami i mamrotał polecenia.

– Chorągiewka! Ale już!

Białej flagi ciągle nie było.

Jaszczurka zaczęła wydymać lekceważąco wargi, gdy nagle na wierzchołek piramidy wdrapała się czerwona mrówka, dzierżąca płatek stokrotki. Marran podskoczył ze zwycięskim okrzykiem.

– No, wystarczy już tego, mały – odezwał się ktoś za jego plecami.

Raul odwrócił się i zobaczył człowieka, o którym wiele słyszał, lecz po raz pierwszy widział z tak bliska: wielki mag Lart Legiar.

Jaszczurka zbladła pod warstwą opalenizny i mocno pociągnęła chłopaka za rękaw. Wyswobodził rękę, nie patrząc na nią.

– Czyj jesteś, chłopcze? – spytał łagodnie Legiar.

– Niczyj – odparł czujnie Marran. – Swój. A bo co?

– Nic – powiedział mag, wzruszając ramionami. – Chciałbym po prostu wiedzieć, kto jest twoim nauczycielem.

– Nikt.

– Dlaczego kłamiesz? – zdziwił się czarodziej.

– On nie kłamie – wtrąciła pospiesznie Jaszczurka. – Jest samoukiem. A w ogóle to już idziemy.

Szarpnęła Marranem ze wszystkich sił.

Legiar lekko obrócił głowę, zerknął przenikliwie na dziewczynkę, potem znów zwrócił się do Raula:

– Nigdy nie przyszło ci do głowy, że kiedyś skończą się zabawy z mrówkami?

Marran patrzył na niego spode łba.

– Na świecie, chłopcze, są różni magowie. Komuś staniesz na drodze, inny zechce być twoim sprzymierzeńcem… Oczywiście, jeśli tego zechcesz – dodał czarownik i w jednej chwili zamienił się w wielkiego gryfa, który wrzasnął ochryple i wzbił się do góry.

Raul, oniemiały przez chwilę, oderwał szybko palce Jaszczurki i zamienił się w sokoła.

Kilka sekund, a może godzin dwa drapieżne ptaszyska fruwały na niesamowitej wyżynie, gdzie lodowały wicher pozbawiał tchu. Przy brzegu miotała się maleńka czajka, krzycząc przenikliwie, gdyż nie mogła wyżej wzlecieć.

Później gryf spadł kamieniem w dół i dotknąwszy szponami piasku, stał się na powrót Lartem Legiarem.

W ślad za nim wylądował sokół i zamienił się w zdyszanego, zgonionego Marrana. Dojrzały i początkujący mag jakiś czas spoglądali na siebie.

– Chodź – powiedział w końcu starszy. – Możesz mi mówić Lart.

– Marran – przedstawił się Raul, wyciągając dłoń.

Jaszczurka stała po kostki w chłodnym piasku i bezradnie patrzyła, jak odchodzą…

Raul podniósł głowę. Jaszczurka wciąż spoglądała na niego z wyrzutem zza pokracznego, ciemnego pnia.

Uderzył się po twarzy. Policzek wyszedł słaby, ale wizja zniknęła.

Spróbował wstać, opierając się o pień. W uszach dzwonił mu jakiś natarczywy śpiew. Chyląca się ku ziemi ciężka głowa utrudniała wstawanie.

W tej chwili zobaczył ognik.

Był tak nikły i daleki, że w pierwszej chwili wziął go za przywidzenie, ale jednak nie znikał i płonął równomiernie, ciepło, jakby życzliwie. Słaniając się, dźwignął ku niemu. Szedł wiedziony tą samą siłą, jaka ściąga chmary ciem wokół płonącej w mroku lampy. Ognik się nad nim ulitował i zaczął przybliżać.

Raul szedł coraz szybciej, wciąż się potykając, lecz już bez upadków, pozostawiając strzępy koszuli na gałęziach. Płomyk okazał się gęsto sypiącym skrami ogniskiem. Zagubiony Raul wyszedł na szerokie rozstaje.

Iskry strzelały w niebo jak oszalałe. Ognisko paliło się dokładnie na skrzyżowaniu dróg, w jego cieple zaś widniały dwie niewysokie ludzkie postaci.

Raul ruszył w ich stronę, zamierzając prosić o gościnę. Nie zwrócili na niego uwagi. Rzuciwszy mu chmurne spojrzenia, grabarze – gdyż byli nimi w istocie – podjęli swą ciężką, mozolną pracę. Jeden drążył ziemię rydlem, drugi odrzucał ją na bok wielką łopatą. Pracowali w całkowitym milczeniu.

Raul, nie doczekawszy się zaproszenia, podszedł do ogniska i usiadł na ciepłej, zasypanej popiołem ziemi.

Polana trzaskały. Jeden z pracujących odchodził co pewien czas od rozkopanej czarnej jamy, żeby podrzucić drew do ognia. Ognisko na chwilę przygasało, żeby potem znów się rozjarzyć złowieszczo.

Raul zapatrzył się w płomienie, z których spoglądała na niego kobieta o imieniu Jaszczurka.

Wizję rozwiał dziwny dźwięk, brzmiący jak jęk albo rzężenie.

Marran wstał z trudem i okrążył ognisko.

Oprócz dwóch kopiących i nieproszonego gościa znajdował się tutaj jeszcze jeden człowiek.