Выбрать главу

– Oni na pewno wrócą – szepnęła Tova do Irlandczyka. – Co robimy?

Nie doczekała się odpowiedzi. Morahan stracił przytomność.

Może to i lepiej, pomyślała Tova. Nie będzie tak cierpiał.

Przez moment popatrzyła na jego zniszczoną chorobą twarz i poczuła nagły przypływ sympatii.

– Cholera! – szepnęła ogarnięta bezradnością. – Cholera!

Morahan prawdopodobnie mógł tu zostać, najpewniej nic mu nie zrobią. Ona jednak musiała uciekać.

Mimo wszystko nie ruszyła się z miejsca.

Głosy znów się zbliżały. Prześladowcy wracali.

Teraz ze mną źle, pomyślała Tova. A Marca, mego opiekuna, nie ma.

– Zrób coś, Halkatlo – poprosiła. – Masz kontakt z duchami i demonami… Zrozum, sytuacja jest krytyczna.

– To już załatwione – cicho odpowiedziała Halkatla.

W lesie rozległ się głośny szum, przechodzący w huk. Zbliżał się wicher, wciągał w wir patyki, źdźbła trawy i obluzowane kamienie, szarpał gałęzie i pnie drzew.

Jeden z prześladowców zawołał:

– Znów to przeklęte tornado! To, które porwało naszych towarzyszy. Kryjcie się, prędko!

Okrzyki strachu, które rozpłynęły się w powietrzu, powiedziały Tovie, że nie zdążyli ujść huraganowi.

– Dziękuję wam, Demony Wichru! – zawołała. – I tobie, Halkatlo!

– To była dla mnie czysta przyjemność – odparł szelmowski kobiecy głos.

W lesie zapadła cisza. Morahan poruszył się z jękiem. Tova wyjęła chusteczkę, otarła krew z jego twarzy i ze swoich palców.

– Biedaku – szepnęła. – Biedaku, nie zasłużyłeś na taki los! Wyglądasz na takiego… miłego.

Nie, nie miłego, to takie nijakie określenie. Sympatycznego? Tak, to już lepiej.

Nagle usłyszała zbliżające się kroki.

Kolejny złoczyńca? Odruchowo rzuciła się na ziemię.

– Tova? – rozległ się charakterystyczny głos.

– Rune! – Poderwała się z okrzykiem radości. – Och, Rune, dziękuję, dziękuję!

Objęła go i mocno uściskała.

– To nie ja – uśmiechnął się zażenowany, ale zaraz spoważniał. – Czy to znów Demony Wichru?

– Tak.

Rune się zamyślił.

– Wykonały dziś olbrzymią pracę. Ale już zbyt wiele razy pokrzyżowały plany Tengela Złego. Ma na nie oko.

– Sądziłam, że on został unicestwiony!

– Ależ skąd! Jest teraz w Lipowej Alei.

– Co takiego?

– Andre się tym zajmie. My skupmy się na tym, co nas czeka tu i teraz.

Tovie na chwilę odjęło mowę, w końcu zapytała niepewnym głosem:

– Ale on nie może chyba nic zrobić Demonom Wichru?

– Jest Wielka Otchłań. Przerażenie wszystkich demonów.

Tova zadrżała.

– Ale czy to… naprawdę istnieje?

– Już pochłonęło Ellen.

– Co ty mówisz?!

– Niestety, to prawda.

Tova jęknęła z rozpaczą:

– Musimy ją uratować!

– Stamtąd? Nie wiemy nawet, gdzie to jest. Wielka Otchłań równa się unicestwieniu, nie zapominaj o tym, Tovo!

– Och, Ellen! – użaliła się Tova.

Obok nich przeleciał gwałtowny powiew wiatru.

– Dziękujemy, Tajfunie! – zawołał Rune. – Dziękujemy wam wszystkim, Demony Wichru! Ale bądźcie ostrożne! On was szuka!

Odpowiedziały głuchym, pogardliwym śmiechem i odleciały.

– Rune, jestem zdruzgotana – wyszeptała Tova.

– A nie znasz jeszcze nawet połowy prawdy. Tengel Zły zadał nam potężny cios. Mocniejszy, niż potrafiliśmy przewidzieć. Musimy jednak iść dalej. Widzę, że z naszym towarzyszem niedobrze.

– Czy nie możesz nic dla niego zrobić, Rune? – poprosiła. – On nazywa się Morahan i jest dobrym człowiekiem. Czy Marco nie mógłby…

– Marco nie może teraz zrobić absolutnie nic – odparł prędko Rune. Nie chciał opowiadać o tym, co stało się przy wodospadzie. – Pomóż mi go podnieść.

Wspólnymi siłami udało im się zarzucić Morahana Runemu na plecy i ruszyli w stronę szosy.

– Czy Halkatla nie mogłaby się pokazać? – zastanawiała się Tova. – To takie kłopotliwe, kiedy się nie wie, z której strony ona stoi.

– Och, oczywiście – uśmiechnął się Rune. – Może też nam pomóc go nieść.

U lewego boku Tovy pojawiła się szeroko uśmiechnięta Halkatla.

– Witaj! – ucieszyła się Tova. W towarzystwie Halkatli zawsze czuła się raźniej. Potrafiły zrozumieć się bez słów.

– Należy odstawić Morahana do szpitala – stwierdził Rune.

– Do Lillehammer? – spytała Tova. – To jedyny szpital w okolicy. Musielibyśmy jednak się cofnąć, a przecież nie mamy czasu!

– To prawda, ale możemy odesłać go karetką.

Tova nie chciała się na to zgodzić.

– Czuję się za niego osobiście odpowiedzialna.

– W takim razie nie powinnaś ciągnąć go dalej za sobą. Ten człowiek jest umierający, nie widzisz tego?

Tova, wielce zasmucona, nie miała na to żadnej odpowiedzi.

Podobnie jak kiedyś Christa jej krewniak Marco poczuł, że tempo opadania stopniowo słabnie.

Kiedy przecięto linę, na której wisiał, i wirując poleciał wprost w kipiel wodospadu, przyszła mu do głowy nagła myśclass="underline" Już nie jestem czarnym aniołem, przede wszystkim jestem człowiekiem, nie przeżyję tego. Christa jednak nie należała nawet do wybranych, a mimo to potrafiła jeśli nie latać, to przynajmniej utrzymać się w powietrzu dłużej niż zwykli śmiertelnicy. Dlaczego on miałby tego nie umieć? Był wszak bliższym krewnym Lucyfera niż ona.

Wiedział, w jaki sposób zrobiła to Christa: rozpostarła ramiona i wyprostowała palce, stawiając opór powietrzu. Uczynił to samo i rzeczywiście zaczął spadać wolniej. A w chwili gdy zbliżał się do huczącego wodospadu, uderzyła go inna myśclass="underline" Skała, kamień, nie zapewniały mu ochrony. Ale woda? Co powiedział duch Taran-gai?

„Woda będzie was nosić, nigdy nie zamknie się wokół was”.

A jeśli w miejscu, w którym spadnie, będzie za płytko? Jeśli uderzy w skałę?

Więcej nie zdążył pomyśleć, bo otoczyły go rozszalałe fale, porywając w dół. Grzmiące masy wody zepchnęły go ku głębi, potłuczonego, posiniaczonego, ale żywego.

Trzy rzeczy mnie uratowały, myślał, walcząc z prądem i z całych sił starając się dotrzeć do brzegu. Ta sama zdolność, jaką posiadała Christa: umiejętność hamowania przy spadaniu, wykorzystania oporu powietrza. Poza tym ochrona, jaką obiecano mu w Górze Demonów. A wreszcie fakt, że mimo wszystko jednak pozostał czarnym aniołem. Chociaż bowiem nie posiadał już wszystkich ich cech, zachował nieśmiertelność.

Długo rozważał to ostatnie. Mógł się uderzyć, zranić. Ale jako jedyny syn Lucyfera nie mógł umrzeć.

Dłoń Marca znalazła oparcie, młodą brzózkę pochylającą się nad rzeką. Wkrótce stanął na brzegu, wprawdzie znacznie dalej od miejsca, w którym wpadł do wody, ale najważniejsze: żył. Nie był też szczególnie poturbowany. Owszem, kulał od mocnego uderzenia w biodro, a ramię po tej samej stronie piekło jak ogień po gwałtownym zetknięciu z wodą, poza tym jednak nic mu nie dolegało.

Marco nie miał wyznaczonego opiekuna, ale jego strzegły czarne anioły. Jeden z nich czekał na brzegu.

– Nie wracaj na górę – oznajmił mu zaraz. – Rune przejął twoją rolę i właśnie wyciąga chłopca. Zamiast tego odszukaj Tovę, ona cię bardziej potrzebuje. I… Najlepiej będzie, jak po drodze zabierzesz butelkę Ellen, pokażemy ci, gdzie ją ukryła.

– A Ellen? Czy ona sama nie może…?

– Ellen już nie ma.

Czarny anioł opowiedział mu o tym, że dziewczynę pochłonęła Wielka Otchłań. Marco oniemiał z żalu. Przez długą chwilę stali, nic do siebie nic mówiąc.

– A… Nataniel? – spytał wreszcie Marco.

– Trafił go ten sam granat, który zakończył życie Ellen. Zajmujemy się nim, więcej nie wiem.