Выбрать главу

Długo, bardzo długo czarny anioł trzymał dłoń nad klatką piersiową Irlandczyka, gdzie, jak się zdawało, napotkał najsilniejszy opór. Morahan odchylił głowę, jak gdyby chciał się wyzwolić, sam nie mógł pojąć, jakim cudem jeszcze żyje, bo od bardzo dawna nie wykonał już tego, co można by nazwać oddechem. W ostatniej, zdającej się nie mieć końca godzinie chwytane powietrze nie docierało mu dalej niż do przełyku.

Dlatego takim szokiem było pierwsze zaczerpnięcie powietrza, które dotarło aż do płuc. Nie mógł w to uwierzyć… Wstrzymał oddech, nie śmiał spróbować jeszcze raz, ale wreszcie musiał. Od wielu miesięcy nie mógł oddychać tak swobodnie! W odzwyczajonej od takiej ilości powietrza tchawicy piekło i bolało.

Ogarnęło go ostrożne, niepewne poczucie szczęścia i zaskoczenie tak silne, że spróbował coś powiedzieć.

– I can breathe – jęknął, zapominając, że jest w Norwegii i przez ostatnie tygodnie posługiwał się wyłącznie norweskim. – Mogę oddychać!

– Och, oczywiście, że możesz – powiedział ciepło Marco. Jego głos brzmiał tak, jakby łzy ściskały mu gardło. – Mówiłem, że jesteś jednym z nas. A wobec tego nie możemy cię stracić.

Ian ledwie widział, wzruszenie było zbyt silne. Śmiał się tylko, pojękując z bólu, czarny anioł bowiem nie zakończył jeszcze swych zabiegów. Trzymał teraz dłoń nad lewym bokiem Morahana. Śledziona, pomyślał Ian, od dawna myśl o niej mnie przerażała. O, uzdrów ją także, ty, który potrafisz czynić cuda! Pozwól mi żyć, żyć jako zdrowy człowiek! Tyle już lat upłynęło, od kiedy czułem się całkiem zdrowy.

Mógł się teraz trochę poruszyć, podniósł więc rękę i dotknął okolic wątroby. Opuchlizna ustąpiła. Guzy na chudym ciele…? I one zniknęły!

Jęknął głośno, bo czarny anioł przypuścił ostatni atak, na śledzionę. Znów ból przeszył ciało Morahana, znów bezgłośnie błagał o litość, wiedział jednak, że to odruch, zwykła ludzka reakcja. O, był gotów znosić takie cierpienia przez wiele dni, byle tylko dane mu było wyzdrowieć.

Słońce… Być może będzie mógł zobaczyć wiele wschodów i zachodów słońca. Może zbuduje dom, będzie mógł pracować własnymi rękami, zrobi wszystko sam.

Znów stracił przytomność, w ten sposób organizm bronił się przed zbyt silnym bólem.

Kiedy się ocknął, wokół niego panowała cisza. Czarny anioł zniknął.

Czuł się obolały, zmaltretowany, lecz, o dziwo, było to nawet całkiem przyjemne przeżycie.

Wszystko wydawało się inne. Ciało miał jakby oczyszczone, jak po wewnętrznej i zewnętrznej kąpieli. Był wolny i szczęśliwy. Oszołomiony usiadł.

– Nie podziękowałem – wymamrotał.

Marco przystąpił do niego.

– Nie trzeba. Mój przyjaciel o czarnych skrzydłach wie o twojej wdzięczności. Podobało mu się to, co z tobą zrobił. Widzisz, czarne anioły nie są na ziemi szczególnie mile widziane.

– Ale to przecież takie dobre stworzenia!

– Owszem, ale kto o tym wie? Ojcowie Kościoła skazali je na reprezentowanie Szatana, prastarej złej mocy, a on nie ma nic wspólnego z upadłymi aniołami. Niestety, nie możemy tego udowodnić.

Ian dalej siedział na ziemi, otoczywszy ramionami kolana. Przez chwilę zachowywał spokój, kiedy jednak zdał sobie sprawę z tego, co się wydarzyło, wybuchnął przejmującym płaczem. Tova przysunęła się do niego. I ona nie mogła zapanować nad łzami.

Wkrótce jednak Morahan podniósł głowę, pogłaskał dziewczynę po policzku i wstał.

– Nie mamy czasu do stracenia.

Podszedł do Marca i gorąco go uścisnął.

– Dziękuję – szepnął. – Dziękuję za życie!

Potem uściskał wszystkich po kolei: Tovę, Gabriela, Halkatlę i Runego.

Mogli znów podjąć wędrówkę.

Kiedy wspinali się w górę wysokich zboczy, nikt nic nie mówił. Wszyscy zbyt poruszeni byli tym, co się stało, i teraz szli zatopieni w myślach. W największym stopniu dotyczyło to chyba Gabriela. Jego myśli krążyły wokół religii, wokół dogmatów chrześcijaństwa, wywodzących się z przypuszczeń…

Dwunastolatek nie bardzo potrafił objąć to rozumem.

Ian idąc uśmiechał się do siebie, jeszcze nie do końca pojmował szczęście, jakie go spotkało. Tova ostrożnie ujęła go za rękę. Nie była pewna, wiele między nimi teraz się zmieniło. Na najmniejszą oznakę niechęci z jego strony gotowa była się wycofać. Ale Ian tylko mocniej ją uścisnął i uśmiechnął się szeroko. Od tego uśmiechu pod Tovą ugięły się kolana, nie wiedziała, że on ma na nią taki wpływ. Przecież byli jedynie przyjaciółmi?

Halkatlę nadal gnębiły wyrzuty sumienia po fatalnej nocnej wyprawie. Przecież obiecywała sobie, że okaże się godna wybranych! I prawie od razu uciekła się do czarodziejskich sztuczek. Niedobrze! Marco tego dnia niewiele się do niej odzywał, jasne było, że bardzo się na niej zawiódł.

Wiedziała, że Rune jest równie zasmucony. Wobec niego także zachowała się niewłaściwie i jego uraza była w pełni uzasadniona.

Niełatwo jest być czarownicą, cierpiącą ze wstydu i żalu. Wiedźmom zwykle nie dokucza poczucie winy.

Powoli wspinali się pod górę między coraz rzadszymi brzozami. Nikt nie przypuszczał, że wkrótce Marco stanie przed jednym z najtrudniejszych i najbardziej szokujących zadań w życiu.

Siła myśli Tengela Złego wreszcie odnalazła wrogów.

On sam znajdował się zbyt daleko, by móc ingerować osobiście, ale jego duch ich odszukał.

Wściekał się na nich, ponieważ uniknęli pułapki zastawionej na nich na drodze, którą zwykle wyprawiano się w góry. Oni ośmielili się pójść od innej strony! Teraz, kiedy nie miał pod ręką swego zdolnego współpracownika, Lynxa, wytropienie wrogów przyszło mu z wielkim trudem.

Ale oczywiście wielki Tan-ghil zdołał tego dokonać!

Było ich wielu. Ponieważ nie odzyskał jeszcze w pełni swej mocy, nie mógł w nich uderzyć, wyczuwał tylko ich obecność. Wiedział, gdzie się znajdują. Wiedział też, że jest ich więcej niż palców u jednej ręki.

Tan-ghil nigdy nie uczęszczał do szkół, nie dla niego więc była wyższa matematyka.

No cóż, należało ich powstrzymać, i to prędko. Miał naprawdę zdolnych popleczników, ślepo mu oddanych, dwóch zbirów absolutnie pozbawionych skrupułów. Posłuży się nimi teraz, użyje ich zamiast tych kruchych ludzkich istot, które wykorzystywał do tej pory.

Na myśli Tengela Złego opadła mroczna chmura. Pozbawili go Pancernika. Zniszczyli go, przestał istnieć. Przeciągnęli Halkatlę na swoją stronę i za to jeszcze bardziej ich nienawidził.

Halkatla… ta, którą uważał za absolutnie pewną! Jak to możliwe? Co zrobili, że udało im się ją przekabacić?

O, jeszcze tego pożałują! Przede wszystkim należało ukarać ją samą, to jasne. Unicestwienie byłoby odwetem zbyt łagodnym. Dla takich jak ona, dla tych, którzy najbardziej mu dokuczyli, była jedna droga – do Wielkiej Otchłani.

Uczepił się tej cudownej myśli o zemście.

Potem ukarze resztę.

Bo nawet jeśli zdołali odebrać mu Pancernika i Halkatlę, przegnali jego pomocników na cztery wiatry (on także wysłał Demony Wichru do Wielkiej Otchłani), choć unieszkodliwili wielu z jego piechoty, żywych przestępców, to co z tego? Miał w zanadrzu znacznie cięższą broń.

Na przykład tych dwóch, których planował teraz wysłać. Nie było w nich bodaj krztyny dobroci, ich nie uda im się pokonać!

Tengel Zły nie wiedział, jak fatalne spotkanie szykuje się między Południowym Trondelagiem a More i Romsdal.

Nawet on nie znał całej prawdy o jednym ze swych wysłanników.

Tova pierwsza zorientowała się, że coś jest nie tak jak być powinno.

Ona i Ian szli jako ostatni, naturalne więc było, że właśnie oni zauważyli, że za ich plecami coś się dzieje.