Выбрать главу

Joachimem i Karine Tengel się nie przejmował. Jego ludzie ruszyli w pościg za ich synem Gabrielem i wkrótce na pewno go dopadną.

Natomiast rodziców Nataniela nienawidził za to, że wydali na świat takiego syna. Christy nie było w domu, ofiarą Tengela Złego padł więc Abel Gard, który próbował odpędzić straszydło trzymaną w dłoni Biblią i cytowanymi z niej słowami. Równie dobrze mógł machać chusteczką. Nieświadomy, jak straszna rozpoczęła się walka, osunął się martwy na podłogę.

Rikard i Vinnie uszli cało. Tengel Zły postanowił skoncentrować się na ich niepoprawnej córce. O, zajmie się nią z największą rozkoszą!

A Skogsrudom zabrał już Ellen. Mari i Olemu Jorgenowi Christel.

Ellen, Benedikte, Hanna, Abel, Christel… To ostrzeżenie powinno wystarczyć, na razie.

Z pięciu ofiar czterema były kobiety. Tengel Zły widocznie nie miał o kobietach dobrego zdania.

Zadowolony był z tego dnia, ale bezpieczny będzie mógł się poczuć dopiero, kiedy zniszczy wszystkich. Postanowił wyruszyć na północ. I on pragnął dotrzeć do miejsca, w którym ukrył wodę zła, ale z innych powodów: musiał się jej napić, aby odzyskać pełnię sił.

Uznał także, że ci, którzy chcieli go w tym uprzedzić, stają się zbyt dokuczliwi.

Oderwijmy się teraz na chwilę od historii pozostałych członków rodu Ludzi Lodu, by skupić się na Tovie i jej towarzyszach.

Po zniknięciu Ellen, kiedy Nataniel i Gabriel leżeli unieruchomieni w szpitalu w Lillehammer, a Marco usiłował piąć się w górę po stromych zboczach wydrążonych przez rzekę Lagen, walcząc z nasłanymi przez Tengela Złego olbrzymimi nietoperzami, zadanie doniesienia jasnej wody do Doliny Ludzi Lodu spadło na Tovę.

ROZDZIAŁ II

Morahan znów stanął na nogi, był jednak bardzo osłabiony, cierpiał na zawroty głowy i, jak sam mówił, do niczego się nie nadawał. Tova pocieszała go, że w tej chwili i ona niewiele jest w stanie zdziałać.

Ian ze zdumieniem patrzył na ich dwóch nowych towarzyszy.

– To jest Rune – przedstawiła przybyłych Tova. – Bardzo bliski przyjaciel rodziny. A to Halkatla. Jest… moją bliźniaczą duszą.

Morahan nie powiedział na głos tego, co pomyślał: że na widok fascynującej dziewczyny o staroświeckim imieniu, osobliwie się wyrażającej, ciarki przeszły mu wzdłuż kręgosłupa. A Rune sprawiał wrażenie, że poskładano go z kawałków drewnianych pni i wiązek słomy. I jeszcze te oczy płonące pod postrzępioną grzywką!

I skąd oni się tu wzięli? W środku lasu?

Chwilami Ian Morahan zastanawiał się, czy przypadkiem już nie umarł i czy wszystkie zadziwiające przeżycia związane z tą rodziną nie są pośmiertnym koszmarem.

Doszli do samochodu. Stał w tym samym miejscu, gdzie go zostawili; prześladowcy nie zainteresowali się pojazdem, ale jedna z opon była przebita.

Tova bała się zbliżyć do wozu, w środku mogły być kolejne bomby. Rune jednak uspokoił ją gestem i sam podszedł do auta. Sprawdził je dokładnie i uznał, że mogą jechać.

I teraz się okazało, że Morahan jednak się do czegoś przyda.

Tova kompletnie nic nie wiedziała o naprawie samochodów.

– Na pewno jest zapasowe koło – orzekł Morahan.

Tak, ona też tak przypuszczała. Wyciągnęli koło. Morahan nie miał sił, aby im pomóc, ale pod jego kierunkiem sprawnie je zmienili.

Wreszcie byli gotowi.

Tova wahała się:

– Morahan, powinniśmy chyba zawrócić i odstawić cię do szpitala w Lillehammer…

Irlandczyk uśmiechnął się ze smutkiem.

– A to dlaczego? Co ja mam do roboty w szpitalu? Mam tam leżeć i czekać na śmierć? Zmierzam na północ i jeśli ze mną wytrzymacie, chętnie się do was przyłączę.

Wszyscy troje rozjaśnili się na te słowa, aż Morahanowi zrobiło się cieplej na sercu.

– Żałuję, że nie spotkałem was wcześniej – szepnął wzruszony. – Kiedy miałem przed sobą jeszcze kilka lat życia.

Tova nie wiedziała, co na to powiedzieć, zdobyła się tylko na surowe polecenie:

– Pakuj się do samochodu!

Halkatla ostrzegawczo uścisnęła ją za ramię. Popatrzyli za wzrokiem jasnowłosej czarownicy.

– Ho, ho – spokojnie rzekł Morahan. – Kolejne kłopoty. Co tym razem?

Na drodze od strony, w którą mieli pojechać, zaczęło się dziać coś niesamowitego. Na ich oczach w asfalcie pojawiły się wyrwy, kawałki nawierzchni rozprysnęły się na wszystkie strony. Z tworzącej się rozpadliny powoli zaczęła się wyłaniać podziemna góra. Wznosiła się coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie przesłoniła im cały widok.

– To tylko omam wzrokowy – drżącym głosem zasugerowała Tova.

– Ja tak wcale nie myślę – odparł Rune. – Spójrzcie, to przecież nie jest góra!

Spostrzegli teraz, że wierzchołek nie jest kamienny, lecz tworzą go olbrzymie łokcie osłaniające głowę. Powoli, bardzo powoli z ziemi wyłaniała się cała postać.

– Ale co to w takim razie jest? – szepnęła Tova. Żadne z całej czwórki nie było w stanie się poruszyć i rzucić do ucieczki, stopy jakby przyrosły im do asfaltu.

– Prawdopodobnie jeden z potworów, którymi włada Tengel Zły – odparł Rune. – Nie znam wszystkich. Musicie jednak pamiętać, że żadna z istot, zamieszkujących niewidzialny świat równoległy do ludzkiego, nie jest przypadkowa. Wszystkie duchy, wszystkie demony czy potwory mają wyznaczone role. Chodźcie, musimy zawrócić samochód!

– Nie, zatrzymajcie się – szepnęła Halkatla. – Naprawdę nie poznajesz go, Rune?

„Wierzchołek góry” rozpostarł się, to znaczy łokcie opadły, odsłaniając nagą szarawą głowę. Pojawiła się twarz o regularnych rysach i oczach jak czarne studnie bez dna z maleńkim tańczącym zielonym płomykiem. Drwiący, pełen pogardy śmiech…

– Shama – szepnął Rune. – Tak, jego się nie zapomina. Dalej, jedziemy!

Shama, Kamień. Pan zgasłych nadziei, władca nagłych śmierci. Z pozoru niegroźny, zawsze z ironicznym błyskiem w oku. Ale bardziej niebezpieczny niż kobra!

Potężne, lecz kształtne ramię wyciągnęło się, by ich schwytać. Tova uderzyła w krzyk. Jasne się stało, że nie zdołają przed nim umknąć. Cieszyła się tylko, że po południu ruch samochodowy nie był duży, bo gdyby nadjechał teraz inny pojazd… Nie chciała, aby Bogu ducha winnych ludzi spotkało coś złego.

Wszyscy czworo rzucili się do wozu, Tova jak najszybciej starała się zawrócić, ale już padł na nich cień olbrzymiej dłoni z długimi szponami.

A przy drodze stało inne przerażające, choć bardziej ludzkie stworzenie.

– Dobry Boże – jęknął Morahan. – Co to właściwie jest?

Runemu i Halkatli nie groziło niebezpieczeństwo, tak przynajmniej sądzili, lecz Tova i Morahan byli żywymi ludźmi.

I wtedy znów usłyszeli huk oznajmiający, że nadciągają Demony Wichru pod dowództwem Tajfuna.

– Dzięki! O, dzięki! – zawołała Tova. Poczuła nagle, że ze strachu zlał ją zimny pot.

Rune wrzasnął głośno:

– Uważaj, Tajfunie, uważaj!

Demony Wichru już siekły ziemię wokół Shamy, całkiem go oślepiając. Powietrze wokół niego grzmiało, nadciągnęło też nieznośne gorąco, a ziemia zmieszała się z wodą z bagnisk. Zrozumieli, że Tajfunowi pospieszyły z pomocą cztery duchy Taran-gai: Ziemia, Ogień, Powietrze i Woda.

Skulili się we czworo w samochodzie, by osłonić się przed zapierającymi dech w piersiach wirami powietrza, Morahan walczył z opornym oknem po swojej stronie, bo przez szparę wpadały do środka grudki ziemi i drobne kamienie. Zapanował piekielny zgiełk, unosił się żwir i wielkie kawały asfaltu wyrwanego z szosy. Jeden z nich wirując uderzył w przednią szybę samochodu, pasażerowie przerażeni ześlizgnęli się na dół. O dziwo, szyba wytrzymała.