Выбрать главу

– A więc co robimy? – cicho spytała Halkatla.

Marco przyjaznym spojrzeniem obrzucił dwoje ludzi.

– Przede wszystkim Tova i Morahan muszą się przespać, na pewno są śmiertelnie zmęczeni. A jutro rano zaczniemy realizować plan. Muszę tylko najpierw przemyśleć szczegóły.

– Zrobimy, jak proponujesz, Marco – zgodził się Rune.

Zatrzymali się na południe od Dombas, o tak późnej porze bowiem bali się jechać w góry. Wybór odpowiedniego miejsca na nocleg zawsze nastręczał kłopotów. Gdyby zatrzymali się w przydrożnym hotelu czy pensjonacie, ryzykowali, że ich wrogowie puszczą z dymem budynki i ucierpią przy tym niewinni ludzie. Pod gołym niebem pozostawaliby natomiast całkiem bezbronni.

Wreszcie postanowili spędzić noc w samochodzie. Miejsce, w którym zaparkowali, było tak samo dobre lub tak samo złe jak każde inne. Poza tym uważali, że auto zapewnia jako taką ochronę.

Zdecydowali, że będą spać na zmianę. Przynajmniej dwoje z nich właściwie w ogóle nie potrzebowało snu, ale nie zważali na to. Wszystko postanowili dzielić równo.

W samochodzie było ciasno, więc Rune i Halkatla wyszli na zewnątrz jako pierwsi pełnić wartę. To dla nich właśnie brak snu nie był groźny. Ludzkie słabości, takie jak uczucie zimna, głód czy zmęczenie, nigdy im nie dokuczały.

Nikt jednak z pozostałych nie zasnął od razu.

Ian Morahan długo nie mógł zmrużyć oka. Właściwie zbawienne dla niego było to, że myśli zajmowało mu co innego niż jego osobista sytuacja. Dlatego przecież postanowił wziąć udział w tej ze wszech miar niebezpiecznej wyprawie zamiast spokojnie podróżować pociągiem.

Niczego nie mógł pojąć. Nie rozumiał nic z tego, co się wokół niego działo. Był trzeźwo myślącym robotnikiem, wolnym od typowej dla Irlandczyków skłonności do przesądów i wiary w moce nadprzyrodzone. Tym razem jednak musiał jeszcze raz przemyśleć te sprawy.

Jeśli nie chciał poprzestać na potraktowaniu wszystkiego, co widział, jako sen, wypadało jakoś się do tego ustosunkować.

Czym właściwie były wydarzenia, w których uczestniczył?

Jednego był pewien: to, co ostatnio przeżył, miało związek z pierwszym wstrząsem, którego doznał na widok potwornej istoty w bloku „Chaber”.

Tengel Zły, tak nazywali owego budzącego grozę stwora.

Członkowie rodu Ludzi Lodu najwidoczniej jako jedyni wiedzieli o jego istnieniu. Stwór ich nienawidził, tyle Morahan rozumiał.

Ale to, co widział po drodze?

Rune? Kim albo czym, na miłość boską, był Rune? Człowiekiem czy… No właśnie, jeśli nie człowiekiem, to…?

A Halkatla? Wyglądała zupełnie normalnie, ale coś z nią było nie tak. Sposób mówienia. Ubiór. Osobliwy, diabelski błysk w oku. Morahan zadrżał.

Nie wspominając już o Marcu! Kim jest? Gdyby nie było to tak nieprawdopodobne, Morahan uważałby, że ma do czynienia z aniołem. Zgodnie jednak z powszechną opinią anioły są jasne i łagodne, a Marco był czarny jak noc.

Ellen… Tak jej żal, taka szkoda, że spotkał ją okrutny los. Ellen okazała się wspaniałą znajomą, wprawdzie Morahan nie miał u niej żadnych szans, był wszak umierający, a jej serce biło dla kogo innego, ale zaliczała się do kobiet, o których marzy się w bezsenne noce.

Ona jednak była zwykłą śmiertelniczką, czego nie da się powiedzieć o Natanielu. Ian Morahan nie potrafiłby wskazać nic konkretnego, co różniło tego mężczyznę od zwykłych ludzi, ale intuicyjnie wyczuwał, że oto ma do czynienia z czymś niezwykłym u żywej istoty.

Była też Tova. Morahan westchnął. Ludzie nie powinni się rodzić tak beznadziejnie brzydcy. Tova wyglądała jak mała czarownica, wiedźma z rodzaju tych najokropniejszych. Zachowywała się agresywnie i bezczelnie, ale Morahan potrafił ją zrozumieć. Atak jest najlepszą formą obrony…

A jednak wszystkie te niezwykłe istoty były jego sprzymierzeńcami. Ci z przeciwników, których do tej pory spotkał, wydawali się jeszcze straszniejsi.

Ale czy naprawdę ich widział? Potwora w bloku? Bestię, która wyłoniła się spod asfaltu na szosie?

Najbardziej skłonny był wierzyć, że dręczą go halucynacje. Postaci z koszmaru, nie dające mu spokoju u schyłku życia.

Tova zwinęła się w kłębek w swoim kącie na tylnym siedzeniu samochodu. Nie mogła odegnać smutku. Kochana stara Benedikte nie żyje? Nie chciała w to uwierzyć, Benedikte była wszak z nimi od zawsze. Tova miała wrażenie, że prababcia rozpoczęła swe istnienie w momencie narodzin świata. Pozostali członkowie rodu, którzy padli ofiarą gniewu Tengela Złego, Hanna, Christel i Abel Gard, nie byli jej tak bliscy, choć łzy wylewała także z żalu nad nimi.

Straszne jednak było to, co się stało z Ellen! Biedni rodzice! I przede wszystkim Nataniel!

Wiedziała już, że Nataniel i Gabriel znaleźli się w szpitalu, ale życiu żadnego z nich nie zagraża niebezpieczeństwo. Opowiedzieli jej o tym Rune i Halkatla.

Myśli Tovy powędrowały nieco innym torem, skupiła się na trzech mężczyznach przebywających tuż przy niej, Runem, Marcu i Morahanie.

Wszyscy trzej wydawali się tacy samotni, każdy na swój sposób. Umierający Morahan znalazł się tak daleko od ojczyzny, a i w podróż ku śmierci każdy człowiek udaje się sam. Nie można zabrać w nią towarzysza.

Rune był czymś zupełnie wyjątkowym na tym świecie. Jedyny w swoim rodzaju. Inne bowiem alrauny były niedużymi roślinkami, mogącymi, owszem, posiadać właściwości magiczne, ale nic z jego siły i ludzkich cech. A człowiekiem także nie można go nazwać.

Marco także był obcym przybyszem na ziemi. Kogo miał się trzymać?

Ach, Tova tak bardzo chciała coś dla nich znaczyć, stać się kimś ważnym, móc się nimi zająć! Musi coś dla nich zrobić!

Ale żaden z nich jej nie chciał…

Nikt nie wiedział, gdzie błądzą myśli Marca. Z jego twarzy nic nie dawało się wyczytać. Otwarte oczy lśniły w mroku, ale on sam stał nieruchomo. Wzrok utkwił gdzieś w nieznanej dali.

Tova otworzyła drzwiczki samochodu.

– Dokąd się wybierasz? – cicho spytał Marco.

– Na zewnątrz. Nie mogę zasnąć i pomyślałam sobie, że porozmawiam trochę z Halkatlą albo z Runem. A może z obojgiem.

– Tylko nie odchodź daleko! Jako twój opiekun jestem za ciebie odpowiedzialny.

– Nie bój się, nie zwietrzą mnie żadne ciemne typy. Ale dziękuję za troskliwość.

Drzewa otaczające leśny parking lekko szeleściły. Nastały najciemniejsze godziny nocy, ale widoczność była dobra, choć zamazały się kontury.

Halkatla zaszła ją od tyłu.

– Witaj, ma bliźniacza duszo, wyszłaś rozprostować kości?

– Tak – zaśmiała się zaskoczona Tova. – Gdzie jest Rune?

– O, właśnie się z nim rozstałam, poszedł sobie, nieco zakłopotany moimi subtelnymi propozycjami. Chciałam się dowiedzieć, czy został stworzony tak jak inni mężczyźni, ale za nic nie chciał mnie do siebie dopuścić. Podejrzewam, że nie jest taki jak wszyscy.

– Uprzedziłaś mnie, Halkatlo! Mnie także przyszło to do głowy, ale nie odważyłam się nawet sama przed sobą do tego przyznać.

Rozweselona Halkatla przyjrzała się jej badawczo. Jak dobrze obie się rozumiały!

– Chcesz znaczyć coś dla jakiegoś mężczyzny i wybierasz sobie takiego, który ma najmniejsze szanse u innych, ponieważ liczysz, że z radością cię przyjmie. Ja ze swej strony pragnę odbić sobie to, czego nie dane mi było zaznać w moim prawdziwym życiu.

– Właśnie z Runem?

– Ze wszystkimi – ciągnęła Halkatla wesoło. – Mam zamiar urządzać orgie i uwodzić tysiące mężczyzn!

– Ależ nie możesz. tak robić! Jesteś przecież…

– Nie wiesz, co potrafię.

Tova z niepokojem pomyślała o Marcu, który był przecież „jej”.

Pocieszała się tylko, że prawdopodobnie ani Halkatla, ani ona sama nie miały u niego żadnych szans.