Rione, nieco uspokojona, powróciła do studiowania spisu.
— Jeśli pokonasz tę syndycką flotyllę w podobny sposób, zaczniemy prowadzić w tym wyścigu na zabijanie? Czy o to ci właśnie chodzi? O zemstę? Miałam o tobie lepsze zdanie, John, chociaż i mnie podoba się myśl o odpłaceniu Syndykatowi pięknym za nadobne.
— Tu nie chodzi o zwykłą zemstę. Do licha, tu nie chodzi nawet o zemstę jako taką. Musieliśmy uciekać na złamanie karku, bo porażka z Syndykami w ich Systemie Centralnym sprawiła, że zyskali nad Sojuszem gigantyczną przewagę liczebną.
Znów zmieniła wyraz twarzy.
— A ty niwelujesz tę przewagę.
— Właśnie. Przelecieliśmy kawał świata, zadając im następne straty, a efektem naszego działania były te niedoświadczone załogi w nowiusieńkich okrętach czekające na nas na Ixionie. Jeśli zdołamy rozgromić także tę flotyllę Syndykatu, która niedawno przyleciała do tego systemu, szanse na to, że spotkamy kolejne tak silne zgrupowanie wroga w następnych systemach, drastycznie zmaleje. Znów będą musieli rozproszyć pozostałe siły, więc zyskamy sporą przewagę nad obrońcami każdego systemu gwiezdnego, a co za tym idzie, także czas na wypełnienie ładowni jednostek pomocniczych i odbudowanie pełnej sprawności bojowej wszystkich okrętów. Maksimum ogniw paliwowych, widm i kartaczy.
Rione potrzebowała dłuższej chwili na przemyślenie tego problemu, a potem spojrzała pytająco na Geary’ego.
— A jeśli poniesiesz tak samo duże straty jak Syndycy?
— Będziemy mieli problem.
— To wielkie ryzyko.
— Tak. Ale i bez tego mamy już sporo problemów. Od momentu, w którym ta flota została zdziesiątkowana w Systemie Centralnym, w efekcie czego utknęła w samym środku terytorium wroga. Ale tam gdzie jest duże ryzyko, mamy też szansę na większą wygraną. Jeśli będę się zachowywał ostrożnie, na pewno przegram, a jeśli rzucę kości i zagram va banque, mam szansę na zwycięstwo.
W próżni rzucone kości nigdy nie przestają się toczyć. Przez kolejną dobę Geary’emu wydawało się, że obserwuje taką właśnie parę wirujących bez końca kości, które nigdy nie pozwolą mu na poznanie wyniku. A potem nastąpił kolejny, identyczny dzień. Nerwy napięte jak postronki — wydarł się na Rione, a ona odpowiedziała mu znacznie ostrzej. Następne pół godziny spędzili na tak gorącej awanturze, że Geary zastanawiał się, dlaczego grodzie jego kabiny jeszcze się nie stopiły. W końcu nie wytrzymał i wyszedł. Ruszył korytarzami Nieulękłego, starając się ukryć wściekłość pod fasadą pewności siebie, gdy kolejni marynarze i podoficerowie pozdrawiali go jak zwykle z wielką dumą. Mógł sobie być głównodowodzącym tej floty, ale flagowiec należał do Black Jacka, a oni wszyscy święcie wierzyli, że to czyni ich kimś wyjątkowym.
Dotarł po jakimś czasie do sali odpraw i nadal rozgoryczony zaczął rozgrywać po raz kolejny wszystkie możliwe scenariusze bitwy z syndycką flotyllą Bravo o punkt skoku na Branwyna. Niestety, istniało jeszcze zbyt wiele niewiadomych, takich jak na przykład zachowanie Syndyków, aby te symulacje mogły mieć jakiekolwiek znaczenie.
Wreszcie zdecydował, że pora wracać do własnej kabiny, nie miał zamiaru dać się z niej przepędzić nawet samej Wiktorii Rione. Czekała na niego i bez słowa pchnęła na łóżko, jak tylko podszedł.
Tym razem udało się rozbroić sytuację, ale uczucie zagubienia pozostało.
Trzeci dzień. Geary siedział na mostku Nieulękłego i wpatrywał się w ekrany. Syndycy wciąż zachowywali się tak, jakby flota Sojuszu nie istniała.
— Czy ma pani jakiś pomysł na zmuszenie Syndyków z tego systemu do jakiejkolwiek reakcji na naszą obecność? — zapytał w końcu Desjani.
Spojrzała na niego przepraszająco.
— Nie, sir! — wskazała ręką na zamieszkaną planetę. — Z pewnością wszyscy żołnierze otrzymują rozkazy z naczelnego dowództwa tego systemu, a może mi pan wierzyć, że wykonują je bezwarunkowo - stwierdziła z pogardą, bo prawdę mówiąc, zasady panujące we flocie Sojuszu bardzo się różniły od syndyckich. Geary stracił całą masę czasu na przekonywanie dowódców podległych mu okrętów (z różnym zresztą skutkiem), że wykonywanie rozkazów to naprawdę dobra rzecz. Na ironię zakrawało jednak to, że na tym etapie działań wojennych żelazna dyscyplina Syndyków i hurraoptymistyczne podejście do walki żołnierzy Sojuszu przynosiło niemal identyczne rezultaty. Obie strony wykrwawiały się w równym stopniu w tej wojnie na wyniszczenie.
— Obawiam się, że współprezydent Rione miała rację — odparł Geary. — Tym razem nie zaatakują nas, dopóki nie przygotują się najlepiej jak potrafią do starcia.
— Prawdopodobnie — zgodziła się Desjani; w głębi duszy odczuwała ogromną pogardę do w jej mniemaniu przeintelektualizowanego podejścia do walki. Opamiętała się dopiero, gdy przypomniała sobie, że to Geary uczył marynarzy Sojuszu takiego właśnie sposobu na wygrywanie. — Uczą się od nas albo przynajmniej zaczęli myśleć.
— Na to wygląda. Bądź też stracili wreszcie tę zabójczą pewność siebie. — Ale z czymkolwiek mieli do czynienia, nie było to dobre dla floty Sojuszu.
— Mimo wszystko będą musieli walczyć z nami przy punkcie skoku na Branwyna.
Do momentu wejścia w kontakt z okrętami, które nazwali syndycka flotyllą Bravo, pozostało jeszcze dwanaście godzin, o ile nikt nie wykona żadnego manewru. Wroga formacja utrzymywała sześcienny szyk od momentu pojawienia się na Lakocie i nic nie zapowiadało, że zamierza go zmienić. Ale na dwanaście godzin przed starciem Geary nie widział też sensu w zmienianiu ustawienia floty Sojuszu.
Raz jeszcze sprawdził stan zapasów we wszystkich zgrupowaniach. Włączył symulacje pokazujące, ile jeszcze ogniw paliwowych da się wyprodukować z posiadanych pierwiastków, potem zamarkował szybką ich dystrybucję. Za mało!
Zapasy surowców były na wykończeniu, liczba widm w ładowniach okrętów wahała się w przedziale pomiędzy stanami niskimi a średnimi, ale za to wszyscy mieli pełne magazyny kartaczy. Nic dziwnego, produkcja stalowych kul była niezwykle łatwa.
Żywności mieli na razie pod dostatkiem, ale i ona stanie się problemem, jeśli szybko nie uzupełnią zapasów. Jedzenie przywiezione z przestrzeni Sojuszu już się skończyło, marynarze żywili się teraz niemal wyłącznie racjami zdobytymi na porzuconych instalacjach syndyckich i zrabowanymi z magazynów na Sancere. Żarcie zabrane z Sancere nie było złe, oczywiście jak na syndyckie standardy, ale kiedy i ono się skończy, pozostaną im wyłącznie zapasy, które wróg uznał za niewarte wywiezienia podczas ewakuacji swoich fabryk. Gaery próbował kilku takich potraw, ale nawet dla osoby obeznanej z mankamentami żołnierskiej kuchni miały zbyt paskudny smak. Pozwalały człowiekowi pozostać przy życiu, ale nic poza tym.
— Dwanaście godzin do przypuszczalnego nawiązania kontaktu z wrogiem. Proszę zadbać, aby wasze załogi dobrze wypoczęły — rozkazał Geary wszystkim dowódcom, a potem opuścił swoje stanowisko, by także złapać chwilę wytchnienia.
Pięć godzin do kontaktu.
— Wróg przyśpiesza, sir! — zameldowała posmutniała Desjani. — Chcą dotrzeć do punktu skoku przed nami, zaczęli przyśpieszać około godziny temu, ale dostrzegliśmy to dopiero teraz. Możemy wysłać przodem część okrętów liniowych, żeby zaatakować ich, zanim dotrą do punktu skoku, ale cała flota nie da rady dotrzeć tam na czas.