Wszędzie roiło się od owadów, wiele z nich siadało na obiektywach kamer. Miejsce, które widzieli, wydawało się Phamowi straszliwie brudne. Nie było najmniejszego śladu właścicieli tego terenu, chyba że były nimi blade robaki, które co jakiś czas wychylały bezkształtne głowy z wielkich nor. Poprzez łącza głosowe Błękitny Pancerzyk komunikował im, że są to jedni z najstarszych władców systemu. Po upływie miliona lat i setkach emigracji do Transcendencji pozostałości dawnej rasy mogły jeszcze być istotami rozumnymi, ale bardziej dziwacznymi niż wszystko, co rozwinęło się w Strefie Powolnego Ruchu. Stworzenia chronione były przed fizyczną likwidacją przez jakieś staroświeckie automaty, ale jednocześnie odznaczały się skrajnym introwertyzmem, przesadną ostrożnością i zaabsorbowaniem sprawami, które według jakichkolwiek zewnętrznych standardów musiały wydawać się całkowicie bezsensowne. Z takiego typu istot rekrutowali się najczęściej klienci na trelisy.
Pham starał się na wszystko mieć oko. Jeźdźcy musieli przejechać co najmniej cztery kilometry od śluzy portowej do miejsca, w którym miało nastąpić „zatwierdzenie” trelis. Pham naliczył po drodze dwie śluzy zewnętrzne, nie zauważył natomiast nic, co wyglądałoby groźnie. Ale któż mógł wiedzieć, co rzeczywiście było groźne w takim miejscu? Ustawił urządzenia pokładowe na prowadzenie kontroli. Po zewnętrznej stronie pierścienia znajdował się sporej wielkości satelita pasterski, a w całym porcie nie było ani jednego innego statku. Warunki elektromagnetyczne i ultraśrodowiskowe wydawały się korzystne, a to, co znajdowało się w lokalnej sieci, nie wzbudzało podejrzeń pokładowego analizatora przepływu danych.
Pham podniósł wzrok znad odczytów. Ravna poszybowała przez całą kabinę, aby zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz statku. Prace naprawcze postępowały, ale wcale nie był to widok zajmujący. Bladozielona aura otaczała uszkodzone spiny. Gazowy obłok był niewiele jaśniejszy od blasku, który widać często na kadłubach statków krążących po orbicie planetarnej. Obróciła się do Phama i spytała cicho:
— Czy oni rzeczywiście go naprawiają?
— Z tego, co wiem… to znaczy, tak. — Automaty statku kontrolowały regenerację, ale dopóki nie polecimy, nie będziemy mieli pewności.
Pham nie miał pojęcia, dlaczego Rihndell kazał Skrodo-jeźdźcom przemierzyć teren zamieszkały przez robaki. Być może stworzenia te rzeczywiście były ostatecznymi konsumentami trelis i chciały przyjrzeć się sprzedawcom. A może miało to coś wspólnego z pułapką, w którą ostatecznie wpadli. W każdym razie Jeźdźcy szybko przeszli to terytorium i znaleźli się nagle wśród wielorasowego tłumu tłoczącego się na placu przypominającym przedtechniczny bazar.
Phamowi opadła szczęka. W którąkolwiek stronę zwracał się obiektyw kamery, tam widział zupełnie inny rodzaj zofontów. Żywe istoty rozumne były czymś nader rzadkim we wszechświecie. Przez całe życie, które spędził w Strefie Powolnego Ruchu, miał okazję poznać tylko trzy nieludzkie rasy. Ale wszechświat jest ogromny, a dzięki ultranapędowi dotarcie do innych stworzeń stawało się proste. Mieszkańcy przestworzy stanowili de-trytus wielu migracji, którego akumulacja we wszystkich zakamarkach tych niezmierzonych przestrzeni sprawiała, że cywilizacja docierała niemal do każdego zakątka. Na chwilę Pham zupełnie oderwał się od swoich programów kontrolnych i snucia podejrzeń, oczarowany niesamowitym widokiem. Dziesięć gatunków? Dwanaście? Pojedynczy przedstawiciele różnych ras ocierali się o siebie bez obaw, jak dobrzy znajomi. Czegoś takiego nie widział nawet na Przekaźniku. Ale w końcu Błogie Wytchnienie było cywilizacją w stanie głębokiej stagnacji. Rasy, które widział, stanowiły część miejscowej populacji od tysiąca lat. Ci, którzy potrafili wzajemnie współżyć, nauczyli się tego już dość dawno.
Nigdzie natomiast nie widział motylich skrzydeł zdobiących stworzenia o wielkich, litościwych oczach.
Z drugiej strony kabiny doszedł go okrzyk zdumienia. Ra-vna stała tuż przy oknie, które odbierało obraz przekazywany z bocznej kamery Zielonej Łodyżki.
— Co się stało, Rav?
— Skrodojeźdźcy. Widzisz? — Wskazała na mały punkcik w wielkim tłumie, po czym zrobiła zbliżenie. Przez chwilę obrazy migały nad jej głową. W przelewającej się na wszystkie strony ciżbie Pham dostrzegł na moment małe kadłuby, z których wystawały pełne wdzięku odrośle. Pomijając odmienne kolory ozdobnych pasów i kutasików, stworzenia te rzeczywiście wydały mu się bardzo znajome.
— Tak, tu gdzieś niedaleko znajduje się ich mała kolonia. — Włączył kanał łączący go z Zieloną Łodyżką i powiedział jej, co zobaczyli.
— Wiem — odparła. — My ich… wyczuliśmy. Wzdycham. Szkoda, że nie mamy czasu, żeby odwiedzić ich, jak już to się skończy. Odnajdywanie przyjaciół w tak odległych stronach jest zawsze przyjemne.
Ruszyła na pomoc Błękitnemu Pancerzykowi, który pchał trelisy wokół ogromnego nadmuchiwanego akwarium. Przed sobą widzieli przedstawicieli Rihndella. Siedmiu zębonogów siedziało na murku wokół czegoś, co mogło stanowić sprzęt testujący.
Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka wyciągnęli przed siebie tobół pełen miękkich bryłek węglowych i postawili go przed zebraną grupą. Ten z rzeźbionymi nogami pochylił się nad stosem trelis i wyciągnął jedno ze swych ramion, by je pomacać. Jedną po drugiej wkładano trelisy do testera. Błękitny Pancerzyk krążył dookoła i wszystkiemu uważnie się przyglądał. Pham przełączył główne okno na widok z jego kamery. Minęło dwadzieścia sekund. Tłumacz Rihndella odezwał się po triskwe-lińsku.
— Zatwierdzono autentyczność pierwszych siedmiu sztuk. Utwórz zblokowany septet.
Wtedy dopiero Pham zdał sobie sprawę, że cały czas wstrzymywał oddech. Następne trzy septety przeszły bez problemów. Kolejne sześćdziesiąt sekund. Spojrzał na okienko stanu napraw. Według PPII prace zostały ukończone, należało jedynie poczekać na potwierdzenie zakończenia napraw z miejscowej sieci. Jeszcze kilka minut i będziemy mogli temu miejscu pomachać na do widzenia.
Ale zawsze są jakieś problemy. Święty Rihndell zaczął marudzić na temat dwunastego i piętnastego zestawu. Błękitny Pancerzyk spierał się z nim w nieskończoność, a następnie wyciągnął z worka kilka zapasowych bryłek. Pham nie mógł się zorientować, czy Skrodojeździec spiera się dla samej przyjemności, czy rzeczywiście brakowało mu dobrego towaru na wymianę.
Dwadzieścia pięć zestawów zaakceptowanych.
— A dokąd idzie Zielona Łodyżka? — spytała Ravna.
— Co? — Pham natychmiast przełączył na widok z kamer Zielonej Łodyżki. Znajdowała się w odległości pięciu metrów od Błękitnego Pancerzyka i odjeżdżała w przeciwnym kierunku. Zamontowana w jej skrodzie kamera obracała się dookoła jak szalona. Po jej lewej stronie znajdował się jakiś miejscowy Skrodojeździec, a inny polatywał nad nią obrócony skrodą do góry. Jego odrośle dotykały jej odrośli, co sprawiało wrażenie przyjacielskiego uścisku.
— Łodyżko! — Nie było odzewu.
— Błękitny Pancerzyku! Co się dzieje? — Ale Jeździec właśnie tłumaczył coś zębonogom, gestykulując zawzięcie. Jeszcze jeden zestaw trelis nie przeszedł ich testu. — Pancerzyku!
Po chwili usłyszeli głos Jeźdźca na zastrzeżonym kanale. Głos miał roztargnione brzmienie, tak jak się to często zdarzało, gdy Błękitny Pancerzyk zablokował się lub był przeciążony.
— Teraz proszę mnie nie niepokoić, sir Phamie. Zostały mi tylko trzy sztuki nadające się na wymianę. Muszę ich jakoś przekonać, żeby zadowolili się tym, co mają.