Выбрать главу

Żołnierze Szreka przybliżali się coraz bardziej. Szrek posłał kilka sfor z powrotem do Stali po instrukcje.

— Jeszcze parę minut. Zejdę na dół za parę minut. — Powiedziała te słowa zarówno do żołnierzy na palisadzie, jak i do Stali siedzącego na dziedzińcu. Następnie powróciła do oględzin swego dominium.

Rozeszła się na odległość nie większą niż ćwierć mili. Nie było żadnych zauważalnych opóźnień w przepływie myśli, ich koordynacja była równie natychmiastowa jak wtedy, gdy wszyscy członkowie przebywali razem. Plecione paski można je było jeszcze trochę zacisnąć. Co by się stało, gdyby cała piątka rozeszła się na wszystkie strony, na odległość kilku mil? Wszystkie ziemie Północy należałyby do niej.

A Ocios? Ach, Ocios. Gdzie on teraz był? Jego wspomnienia wciąż były żywe, ale… Presfora przypomniała sobie krótki moment utraty świadomości, gdy tylko radia zostały uruchomione. Przy takiej szybkości przepływu myślenie wymagało specjalnych umiejętności. Widocznie lord Ocios nigdy nie spacerował po skalnych wąwozach, kiedy był jeszcze nowy. Presfora uśmiechnęła się. Być może tylko jej umysł nadawał się do używania radia. W takim razie… Jeszcze raz rzuciła okiem na otaczający ją krajobraz. Ocios stworzył wielkie imperium. Jeśli te nowe wynalazki zostaną właściwie użyte, nadchodzące zwycięstwa mogą uczynić je nieskończenie większym.

Odwróciła się do żołnierzy Szreka.

— W porządku, jestem gotowa, by wrócić do lorda Stali.

TRZYDZIEŚCI JEDEN

W pełni lata armia Snycerki wyruszyła na północ. Poprzedzające wyprawę przygotowania odbywały się w szalonym pośpiechu, a Wendacjusz doprowadził siebie i otoczenie na skraj nerwowego wyczerpania. Trzeba było zrobić trzydzieści armat — Skrupiło odlał siedemdziesiąt luf, zanim udało się uzyskać trzydziestkę dział, którym można było zaufać. Należało wyszkolić artylerzystów i odkryć bezpieczne metody strzelania, a także zbić mnóstwo wozów i zakupić wiele kher-świnów.

Z pewnością wieści o tych przygotowaniach dawno już dotarły na północ. Snyceria była miastem portowym, nie mogli zamknąć go dla kupców, którzy przybywali tu i odjeżdżali dalej. Wendacjusz ostrzegał ich o tym na niejednym wewnętrznym posiedzeniu rady. Stal wiedział, że nadchodzą. Cała sztuka polegała na tym, by trzymać wyznawców Ociosa w niepewności, jeśli chodzi o liczby, daty i właściwe cele.

— Mamy jedną wielką przewagę nad naszym wrogiem — mówił marszałek dworu. — Wiemy, że on wie o nas.

Nie mogli ukryć przed szpiegami rzeczy oczywistych, ale szczegóły pozostawały tajne.

Armia wyruszyła kilkoma trasami lądowymi, tuzin wozów tędy, kilka szwadronów tamtędy. Razem wyprawa liczyła około tysiąca sfor, ale mieli posuwać się oddzielnie do chwili, gdy znajdą się w głębokich lasach. Byłoby znacznie łatwiej przebyć pierwszy etap podróży morzem, ale nieprzyjaciel miał znakomitych zwiadowców nad fiordami. O jakimkolwiek ruchu statków — nawet na terytorium Snycerki — Północ dowiedziałaby się w mgnieniu oka. Dlatego też wyruszyli leśnymi ścieżkami przez obszary, które Wendacjusz oczyścił z agentów wroga.

Na początku droga była bardzo łatwa, przynajmniej dla tych jadących na wozach. Johanna jechała w jednym z ostatnich wraz ze Snycerką i dannikiem. Sama zaczynam go traktować jak wyrocznię, pomyślała. Szkoda, że naprawdę nie mógł przewidzieć przyszłości.

Tak pięknej pogody Johanna jeszcze w Świecie Szponów nie widziała. Przez cały czas trwało nie kończące się popołudnie. Wydawało się dziwne, że nieprzerwanie śliczny dzień wprawiał ją w niepokój, ale nic nie mogła na to poradzić. Za bardzo przypominał jej pierwsze zetknięcie się z tym światem, kiedy wszystko… poszło fatalnie.

Przez pierwsze doby podróży, kiedy wciąż jeszcze byli na terytorium Snycerki, królowa wskazywała na każdy szczyt, jaki widzieli, i próbowała przełożyć jego nazwę na samnorski. Po sześciuset latach Snycerka dobrze znała swoją ziemię. Znała nawet rozmieszczenie śnieżnych spłachci — tych, które nie roztapiają się przez całe lato. Pokazywała Johannie zeszyt ze szkicami, który miała ze sobą. Na każdej stronie widniał rysunek wykonany tego samego dnia lata w każdym kolejnym roku — na wszystkich były śnieżne czapy. Gdy Johanna szybko przewracała kartki zeszyciku wydawało jej się, że ogląda prymitywną animację. Widziała, jak spłachcie przesuwają się, rosną przez kilka dziesięcioleci, a potem znowu maleją.

— Większość sfor żyje zbyt krótko, by to zauważyć — powiedziała Snycerka — ale dla mnie place śniegu, które leżą przez całe lato, są jak żywe stworzenia. Popatrz, jak się przemieszczają. Są jak stada wilków, które odstraszamy od naszych ziem wielkim ogniskiem słońca. A one krążą dookoła, rozrastają się. Czasem łączą się, a wtedy nowy lodowiec rusza w stronę morza. Johanna roześmiała się trochę nerwowo.

— Czy wygrywają z wami?

— Przez ostatnie cztery stulecia, nie. Każde lato było gorące i wietrzne. Ale co przyniesie przyszłość? Nie mam pojęcia. I obecnie już wcale mnie to nie obchodzi. — Przez moment kołysała swoje małe szczeniaczki, śmiejąc się łagodnie. — Małe Pielgrzyma nawet jeszcze nie myślą, a ja już tracę moje dawne spojrzenie.

Johanna wciągnęła rękę, aby pogłaskać ją po szyi.

— Ale to także twoje dzieci.

— Wiem o tym. Większość urodzonych przeze mnie szczeniaków pochodzi również od innych sfor, ale te pierwsze zachowałam, by stały się częścią mnie. — Jej ślepiec dotknął nosem jednego z młodych. Tamten zaczął się skręcać i wydał z siebie świergot, który dla Johanny był ledwie słyszalny. Dziewczyna wzięła drugiego na kolana. Szczeniaczki Szponów bardziej przypominały małe wydry morskie niż psy. Ich szyje były trochę za długie w stosunku do reszty ciała. Wyglądało też na to, że rozwijają się znacznie wolniej niż piesek, którego ona i Jefri mieli kiedyś w swoim domu. Jeszcze teraz miały wyraźne problemy z ogniskowaniem wzroku. Przesuwała palce w tę i z powrotem tuż przed oczami jednego z małych; usiłował śledzić uważnie jej ruchy, ale wychodziło mu to prześmiesznie.

Po sześćdziesięciu dniach szczeniaki Snycerki nie potrafiły jeszcze chodzić. Królowa miała na sobie dwie specjalne kurtki z dużymi kieszeniami na bokach. Przez większość dnia małe pozostawały w kieszeniach, co jakiś czas ssąc piersi. W pewnym sensie Snycerka traktowała swoje potomstwo całkiem tak, jak ludzie traktują swoje dzieci. Bardzo się denerwowała, kiedy znikały jej z widoku. Lubiła tulić je i wymyślać dla nich ćwiczenia koordynacyjne. Często układała szczeniaki na plecach i klepała kolejno po łapkach odliczając do ośmiu, a wtedy gwałtownie szturchała jednego z nich w brzuszek. Przy takim ataku obaj malcy wili się i skręcali, gwałtownie wymachując nóżkami na wszystkie strony.

— Zawsze szturcham tego, którego łapkę dotknęłam ostatnią. Muszę przyznać, że Pielgrzym dorównuje mi bystrością. Ta dwójka już zaczyna myśleć. Widzisz? — Wskazała na szczeniąka, który zwinął się w kłębek, aby uniknąć jej niespodziewanego kuksańca.

Z drugiej jednak strony rodzicielstwo Szponów było dziwne, a czasem nawet straszne. Ani Snycerka, ani Pielgrzym nigdy nie rozmawiali ze swymi szczeniakami posługując się słyszalnymi dźwiękami, ale co jakiś czas zapuszczali swoje ultradźwiękowe „myśli” w ich małe łepki. Niektóre z tych „myśli” były tak proste i miały tak regularny rytm, że wprawiały w wibracje ścianki wozu. Deski, na których Johanna opierała ręce, lekko drżały. Tak przekazywane sygnały brzmiały jak mru-czana przez rodzica kołysanka. Małe stworzonka odpowiadały na te dźwięki, skręcając się w skomplikowanym rytmie. Pielgrzym mówił, że musi minąć jeszcze trzydzieści dni, zanim szczeniaki będą mogły brać udział w świadomym myśleniu sfory, ale już ćwiczono je i przygotowywano do tej funkcji.