Выбрать главу

Dojście do starej ścieżki zajęło im dwie doby. Tak jak przypuszczała Snycerka, dróżka była mocno zarośnięta. Więcej, w niektórych miejscach w ogóle nie było jej widać. Przejście doliny tą trasą mogło zająć kilka dni. Jeśli Snycerka miała jakiekolwiek wątpliwości co do swojej decyzji, to nie podzieliła się nimi z Johanną. Królowa miała sześćset lat. Nieraz mówiła już o braku elastyczności, jaki przychodzi wraz z wiekiem. Teraz Johanna wiedziała dobrze, co miała na myśli.

Kiedy natykali się na jakieś podmyte miejsce, ścinali drzewa i budowali most. Za każdym razem zajmowało to cały dzień. Ale i tak poruszali się straszliwie wolno, nawet w miejscach, gdzie ścieżka była w przyzwoitym stanie. Nikt już nie jechał na wozach. Pobocza szlaku były całkowicie rozjechane i koła niejednokrotnie buksowały bądź kręciły się w próżni. Po prawej stronie Johanna widziała korony drzew znajdujące się kilka metrów od jej stóp.

Szóstego dnia tego objazdu, kiedy już prawie dojechali do dna parowu, natknęli się na wilki. Przynajmniej tak nazywał je Wędrownik. Według Johanny bardziej przypominały skoczki.

Właśnie mieli za sobą kilometr spokojnego marszu. Nawet pod osłoną drzew czuli, jak gorący i suchy wiatr wieje nieprzerwanie nad doliną. Ostatnie spłachcie śniegu pomiędzy drzewami rozpływały się w nicość, a po północnej stronie doliny widzieli wznoszący się w górę dym.

Johanna szła obok wozu Snycerki. Pielgrzym szedł dziesięć metrów dalej, co jakiś czas ucinając sobie z nimi pogawędkę (sama królowa rzadko kiedy odzywała się w ostatnich dniach). Nagle z góry dobiegł ich przenikliwy, ostrzegawczy okrzyk.

Chwilę później, sto metrów przed nimi usłyszeli nawoływania Wendacjusza. Pomiędzy drzewami Johanna widziała żołnierzy na następnym zakręcie. Naciągali kusze i wypuszczali strzały w stronę stoku, na który się wspinali. Promienie słoneczne przenikały przez korony drzew; na dole skrawki światła i cienia pojawiały się, ginęły i przesuwały, w miarę jak narastała nerwowa krzątanina w szeregach wojska. Chaos był coraz większy i po chwili… ujrzeli dziwne stwory, które nie były Szponami! Małe, brązowe lub szare, przemykały po runie, na którym plamy światła i cienia układały się w misterną mozaikę. Parły w górę zbocza, prosto na żołnierzy, którzy strzelali w zupełnie przeciwnym kierunku.

— Obróćcie się! Obróćcie się! — wołała Johanna, ale jej głos zginął w ogólnym zamieszaniu. Zresztą kto by ją zrozumiał? Cała Snycerka wpatrywała się w stronę, skąd dochodziły odgłosy potyczki.

— Widzisz coś? Gdzie?

Johanna zaczęła się jąkać, próbując jej wyjaśnić, ale na szczęście Pielgrzym także coś dostrzegł. Jego bulgotliwy wrzask był głośniejszy niż bitewna wrzawa. Pędem rzucił się do tyłu, w stronę, gdzie Skrupiło starał się przygotować armatę.

— Johanno! Pomóż mi!

Snycerka zawahała się, a potem powiedziała:

— Tak, sytuacja wygląda bardzo poważnie. Idź i pomóż im przy armacie, Johanno.

Najbliższy wózek z działem był oddalony zaledwie o pięćdziesiąt metrów, ale za to pod górę. Zaczęła biec. Coś wielkiego runęło na ścieżkę tuż za nią. Część żołnierza! Fragment wił się i wrzeszczał. Na jego ciele zobaczyła z pół tuzina skoczkopo-dobnych kulek sierści, na której było widać czerwone smugi. Jeszcze jeden członek upadł tuż obok niej. I jeszcze jeden. Jo-hanna potknęła się, lecz biegła dalej.

Wickwrackstrup stał zbity w gromadę, o kilka metrów od Skrupiła. Każdy z jego dorosłych osobników był uzbrojony: w pyskach mieli noże, a na łapach stalowe szpony. Przywołał do siebie Johannę.

— Weszlimy w gnia-gniazdo wilków. — Mówił niezdarnie, niewyraźnie. — Musi być dzieś między tutaj a ścieżką u góry. Bryła, jak mała wieża zamku. Czeba je zabić. Widzisz je?

On najwyraźniej go nie widział, choć patrzył na wszystkie strony. Johanna spojrzała w górę zbocza. Już było po walce, wszędzie słyszała tylko dźwięki wydawane przez konające Szpony.

— Mówisz o tamtym ciemnym kształcie?

Pielgrzym nie odpowiedział. Jego członkowie skręcali się z bólu, noże cięły na oślep. Odskoczyła w bok od błyszczącego metalu. Pielgrzym zranił się sam. Atak dźwiękowy. Spojrzała w tył na drogę. Znała sfory ledwie od roku, ale to, co widziała, było obrazem… kompletnego szaleństwa. Niektóre rozpadały się, członkowie rozbiegali się we wszystkich kierunkach, oddalając się od siebie tak bardzo, że nie byli w stanie logicznie myśleć. Inni — jak na przykład Snycerka w swoim wozie — kulili się, tworząc zbite grupki, chowając głowy.

Niedaleko drzew porastających najbliższy stok zobaczyła szarą falę. Wilki. Każde futrzaste stworzonko pojedynczo wyglądało zupełnie niewinnie Ale razem… Johanna zesztywniała na chwilę, widząc, jak rozszarpują zębami gardło członka jednego z żołnierzy.

Jedyna zachowała trzeźwość umysłu, co znaczyło tylko tyle, że zginie w pełni świadoma straszliwej agonii.

Zniszczyć gniazdo.

Przy wózku z armatą stał tylko jeden członek Skrupiła, poczciwy Białogłowy. Jak zawsze tępo wpatrzony przed siebie, naciągnął swoje artyleryjskie osłony na tympany i gmerał nosem przy lufie. Zniszczyć gniazdo. Może wcale nie był taki tępy, na jakiego wyglądał.

Johanna wskoczyła na wózek armatni. Prymitywny pojazd potoczył się w tył, w stronę urwiska, ale wcześniej zatrzymał się na drzewie. Ledwie to zauważyła. Podniosła lufę w górę, tak jak to widziała na ćwiczeniach. Białogłowy wyciągnął woreczek z prochem, ale jedną parą szczęk nie bardzo mógł sobie z nim poradzić. Bez pozostałych członków sfory nie miał ani rozumu, ani rąk. Spojrzał na nią rozszerzonymi ze strachu oczyma.

Schwyciła drugi koniec worka i razem wsypali proch do lufy. Białogłowy popędził za działo, szukając kuli. Bystrzejszy niż pies i dobrze wytresowany. Razem może im się uda!

Pół metra pod stopami widziała przebiegające wilki. Dwa jeszcze potrafiłaby z siebie zrzucić. Ale były ich całe tuziny, rzucały się z zębami na wszystkich członków, jacy stanęli im na drodze. Trzech osobników Pielgrzyma otaczało Strupiarza i szczeniaki, ale ich obrona polegała na bezmyślnym wymachiwaniu łapami. Sfora wypuściła noże z pysków i pogubiła metalowe szpony.

Razem z Białogłowym umieściła pocisk w lufie. Tamten ruszył do tyłu i próbował zapalić mały lont używany przez artyle-rzystów. Łatwo było utrzymać go w jednym pysku, jako że zazwyczaj tylko jeden członek podkładał ogień.

— Poczekaj, idioto! — odepchnęła go nogą Johanna. — Musimy wycelować!

Przez chwilę Białogłowy wyglądał na skrzywdzonego. Nie rozumiał, o co jej chodzi. Upuścił patyk umożliwiający podłożenie ognia z większej odległości, ale wciąż trzymał w pysku zapalacz. Zerknął na płomyk i ruszył z powrotem w kierunku działa, starając się przecisnąć pomiędzy nogami dziewczyny. Odepchnęła go po raz drugi i spojrzała na wzgórze. Ciemny kształt. To musi być gniazdo. Podniosła lufę i starała się naprowadzić jej wylot na cel. Jej twarz znalazła się nagle o kilka zaledwie centymetrów od pyska Białogłowego, który uparcie parł do przodu ze swym płomykiem. Jego opatulona w osłony głowa wysunęła się do przodu i płomyk dostał się do środka kanalika.

Uderzenie omal nie zwaliło Johanny z wózka. Przez chwilę nie mogła myśleć o niczym innym prócz bólu, jaki rozsadzał jej uszy. Usiadła, krztusząc się dymem. Nie słyszała nic poza uporczywym dzwonieniem. Mały wózek chwiał się na krawędzi urwiska z jednym kołem wiszącym nad przepaścią. Białogłowy usiłował się wydostać spod tylnej części działa, którą był przywalony. Uwolniła go i poklepała po osłoniętej głowie. Krwawił… albo to ona krwawiła. Siedziała przez kilka sekund ogłuszona, zaskoczona widokiem krwi, próbując sobie przypomnieć, jak w ogóle znalazła się w tym miejscu.