Jakiś głos w jej myślach wciąż krzyczał: Nie ma czasu! Nie ma czasu! Z trudem podniosła się na kolana i rozejrzała się dookoła. Wspomnienia przychodziły straszliwie wolno.
Na wzgórzu widziała kilka zwalonych drzew, jasnożółta miazga łyskała spomiędzy liści. Za drzewami, tam gdzie wcześniej było gniazdo, zauważyła ogromny lej otoczony świeżo wzruszoną ziemią. Zniszczyli je, lecz… walka nadal trwała.
Na ścieżce wciąż było pełno wilków, ale teraz to one miotały się oszalałe na wszystkie strony. Widziała jak całymi grupami rzucały się ze skraju urwiska, spadając w dół na drzewa i skały. Teraz Szpony ruszyły do walki. Pielgrzym podniósł swoje noże. Ich ostrza oraz trzymające je pyski szybko poczerwieniały od krwi, gdy zaczął ciąć na wszystkie strony. Coś szarego i krwawiącego wskoczyło na wózek i wylądowało przy nodze Johanny. Wilk nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia centymetrów długości. Sierść miał brudnoszarą w brunatne łaty. Wyglądał jak domowe zwierzątko, ale małe szczęki zacisnęły się na jej kostce w krwiożerczym zapędzie. Spuściła na niego kulę armatnią.
W ciągu następnych trzech dni, kiedy ludzie Snycerki starali się przyjść do siebie i przywrócić do stanu używalności sprzęt, Johanna dowiedziała się wielu rzeczy o wilkach. Dzięki armacie udało się jej i Białogłowemu Skrupiła powstrzymać zmasowany atak. Nie było najmniejszych wątpliwości, że zniszczenie gniazda ocaliło życie wielu sforom, a także uratowało ich wyprawę. Wilki były stworzeniami żyjącymi w rojach, które w bardzo niewielkim stopniu przypominały sfory. Szpony używały grupowych umysłów w celu zwiększenia potencjału intelektualnego. Johanna nie widziała jeszcze rozumnej sfory, która liczyłaby sobie więcej niż sześciu członków. Gniazda wilków nie dbały o potencjał intelektualny. Snycerka twierdziła, że pojedyncze skupisko mogło liczyć tysiąc członków… z pewnością to, na które się natknęli, było ogromne. Tego rodzaju motłoch umysłem nie dorównywał człowiekowi. Jeśli chodzi o zdolność do racjonalnego myślenia, nie był wiele bystrzejszy niż pojedynczy członek sfory. Z drugiej jednak strony odznaczał się większą elastycznością. Wilki mogły działać samotnie na duże odległości. W promieniu stu metrów od rodzinnego gniazda stanowiły zewnętrzne organy królowych tego gniazda i wówczas nikt nie mógł mieć wątpliwości co do ich sprytu i przebiegłości. Pielgrzym znał legendy o grupach, które inteligencją mogły równać się z niejedną sforą, a także o mieszkańcach lasów, którzy zabiegali w pobliskich gniazdach o ochronę w zamian za dostarczanie im pożywienia. Dopóki lęgowisko emitowało sygnały o dużej mocy, dopóty wilki-robotnicy mogły koordynować swoje działania równie sprawnie jak członkowie Szponów. Ale uśmiercenie gniazda powodowało natychmiastowy rozpad roju na setki nic nie znaczących bezmyślnych stworków.
Nie ulegało wątpliwości, że gniazdo zasadziło się na armię Snycerki. Czekało cichutko, aż wszyscy żołnierze znaleźli się w zasięgu emitowanych przez nie dźwięków. Następnie wilki z zewnętrznych szeregów zastosowały zsynchronizowaną mimi-krę, aby stworzyć złudzenie dźwiękowe, które odwróciło uwagę sfor od gniazda i kazało im strzelać na oślep pomiędzy drzewa. A kiedy już wpadli w zasadzkę, gromada powaliła Szpony, wysyłając w ich stronę skoncentrowaną wiązkę dźwiękową i powodując w ich umysłach niesamowite zamieszanie. Ten atak był dużo potężniejszy niż „wrzask kun”, z jakim stykali się już wcześniej w innych partiach lasu. Ultradźwiękowy hałas, jaki robiły kuny, przyprawiał Szpony o ból i niejednokrotnie napawał przerażeniem, ale nie mógł się równać z burzącym umysły chaosem wywoływanym przez szturm wilczego gniazda.
Podczas tej napaści uległo zniszczeniu ponad sto sfor. Niektóre sfory, szczególnie te ze szczeniakami, zbiły się w kupę. Inne, jak Skrupiło, zostały rozbite. Przez długie godziny, które nastąpiły po ataku, wiele fragmentów zdołało wrócić i ponownie zebrać się w całość. Zreintegrowane w ten sposób Szpony były w stanie szoku, ale nie miały żadnych trwałych uszkodzeń psychicznych. Żołnierze, którzy wyszli cało z ataku, biegali po zalesionych stokach, szukając rannych członków swoich towarzyszy. Wzdłuż urwiska zdarzały się miejsca, gdzie przepaść miała nawet dwadzieścia metrów. Tam gdzie gałęzie drzew nie zamortyzowały upadku, członkowie lądowali na nagich skałach. W końcu znaleziono pięciu martwych osobników i dwudziestu poważnie rannych. W przepaść stoczyły się także dwa wozy. Pozostały z nich tylko drzazgi, kherświny zaś były tak pokaleczone, że nie pozostawało nic innego, jak je dobić. Szczęśliwym trafem armatni wystrzał nie spowodował pożaru lasu.
Słońce trzykrotnie zdążyło okrążyć niebo po swym nachylonym torze. Armia Snycerki dochodziła do siebie w obozie rozbitym w głębi lasu porastającego dno doliny, na brzegu rzeki. Wendacjusz wystawił czaty z lustrami sygnalizacyjnymi na północnej ścianie doliny. Było to najbezpieczniejsze miejsce, jakie mogli znaleźć tak daleko na północ. A przy tym jedno z najpiękniejszych. Nie było stąd widać wysokich lasów, ale obok szumiała rzeka, na tyle głośno, że zagłuszała podmuchy suchego wiatru. Nizinne drzewa nie miały kwiatów przy korzeniach, ale także znacznie różniły się od drzew znanych Johannie. Nie było żadnych krzewów ani poszycia, a tylko niebieskawy mech, który, jak twierdził Pielgrzym, stanowił właśnie część drzew. Niczym równo przycięty parkowy trawnik pokrywał cały teren aż do samej rzeki.
Ostatniego dnia postoju Królowa zgromadziła wokół siebie wszystkie sfory prócz tych, które stały na warcie. Było to największe zbiorowisko Szponów, jakie Johanna miała okazję widzieć od czasu, gdy zabito jej rodzinę. Tylko że teraz nie było bitwy. Jak okiem sięgnąć, cały porośnięty niebieskawym mchem obszar był zajęty przez sfory, oddalone jedna od drugiej co najmniej o osiem metrów. Na chwilę, nie wiadomo dlaczego, przypomniał jej się Park Osadników w Overby: pikniki na trawie, każda rodzina ze swym tradycyjnym kocem i koszykami na jedzenie. Ale tutaj „rodzina” stanowiła jedną sforę, a ustawienie było szykiem wojskowym. Szeregi żołnierzy wygięte w lekki łuk, wszystkie pyski zwrócone w stronę Królowej. Wędrownik Wickwrackstrup stał dziesięć metrów za nią, w cieniu. Fakt, że był partnerem królowej, nie zapewniał mu żadnego oficjalnego stanowiska. Po lewej stronie Snycerki leżały żywe ofiary zasadzki, członkowie w bandażach i z łapami unieruchomionymi za pomocą szyn. Te widoczne rany nie były najbardziej przerażające. Obok stali bowiem ci, których Pielgrzym nazywał „rannymi bez ran”. Były to single, dwojaki, trojaki — resztki po zdekompletowanych sforach. Niektóre fragmenty próbowały stawać na baczność, ale większość snuła się lunatycznie, co jakiś czas przerywając przemówienie królowej wtrętami bez związku i sensu. Wszyscy przypominali jej Skrybę, ale większość z nich miała szansę na przeżycie. Niektórzy już się mieszali, próbując utworzyć nowe składy. Część z tych mieszanek mogła się okazać całkiem korzystna, mógł o tym coś powiedzieć Wędrownik Wickwrackstrup. Ale dla większości miało minąć jeszcze dużo czasu, zanim ponownie staną się pełnowartościowymi okazami.
Johanna siedziała obok Skrupiła w pierwszym rzędzie żołnierzy, bezpośrednio przed królową. Dowódca artylerii siedział w paradnej pozycji spocznij: zady na ziemi, klatki piersiowe wysoko, większość głów wyciągnięta do przodu. Skrup wyszedł z ataku bez szwanku. Na jego białej głowie przybyło tylko kilka nowych poparzeń, a jeden z pozostałych członków wywichnął sobie ramię, spadając ze ścieżki. Prezentował swoje łopoczące osłony artyleryjskie z równie wielkim szykiem jak wcześniej, lecz był jakiś przygaszony. Może sprawił to ten uroczysty apel i medal za bohaterstwo, który miał otrzymać.