Kiedy Ocios udał się na podbój Republiki Długich Jezior, wydawało się rzeczą naturalną, że najdoskonalszy twór zostanie następcą. Przez pięć lat Stal rządził krajem Ociosa. W tym czasie udało mu się nie tylko zachować to, co Ocios osiągnął, ale także znacznie wyjść poza ostrożne początki Mistrza.
Ale dziś, w krótkim czasie, jaki słońce potrzebuje na to, by okrążyć Ukrytą Wyspę, mógł stracić wszystko.
Stal wkroczył do sali posiedzeń i popatrzył dookoła. Wszystko zostało należycie przygotowane. Promienie słoneczne wpadały przez otwór w suficie, oświetlając wybrane przez niego miejsce tak, jak tego pragnął. Część jego adiutanta, o imieniu Szrek, stała po drugiej stronie pomieszczenia.
— Chcę porozmawiać z gościem sam na sam — odezwał się. Nie użył imienia „Ocios”. Białe kurtki wyczołgał się tyłem, a jego niewidoczni członkowie otworzyli drzwi znajdujące się obok.
Piątak złożony z trzech osobników męskich i dwóch żeńskich wszedł przez drzwi i stanął w miejscu, gdzie promienie słoneczne tworzyły na podłodze jasną plamę światła. Sfora nie miała w sobie nic szczególnego. Ale Ocios nigdy nie imponował wyglądem.
Głowy dwóch członków uniosły się nieco, aby osłonić od światła oczy pozostałych. Sfora rzuciła spojrzenie na drugi koniec pokoju w stronę, gdzie dwadzieścia jardów dalej stał lord Stal.
— Ach to ty… Stal. — Głos był łagodny niczym skalpel pieszczący włoski na podgardlu.
Stal skłonił się, gdy tamten wszedł. Było to formalne pozdrowienie. Jednakże na dźwięk głosu jego mięśnie stężały i mimowolnie opuścił brzuch na ziemię. To był głos Mistrza! Sfora musiała zawierać przynajmniej jakiś fragment prawdziwego Ociosa. Złoto-srebrne epolety, osobisty sztandar — to mógł sfałszować byle śmiałek o samobójczej brawurze… Ale lord Stal dobrze pamiętał ten sposób wypowiadania słów. Nie dziwił się wcale, że obecność niespodziewanego gościa całkowicie zniszczyła tego ranka dyscyplinę w oddziałach na stałym lądzie.
Na pyskach tamtego, widocznych w słonecznym świetle, nie malowały się żadne uczucia. Czy na pyskach ukrytych w cieniu można było dostrzec szyderczy uśmieszek?
— A gdzie pozostali? To, co stało się dzisiaj, stwarza nam możliwości, jakich jeszcze nie mieliśmy w całej historii.
Stal podniósł się z ziemi i stanął przy balustradzie.
— Panie. Najpierw musimy wyjaśnić sobie kilka kwestii. To jasne, że jest w tobie wiele z Ociosa, ale jak wiele…
Teraz było już widać, że tamten się uśmiecha, przekręcając na bok pozostające w cieniu głowy.
— Tak, wiedziałem, że ten, który jest mym najdoskonalszym dziełem, będzie chciał wyjaśnić tę sprawę… Dziś rano oświadczyłem, że jestem prawdziwym Ociosem, ulepszonym wskutek dokonania jednej czy dwóch wymian. Rzeczywistość jest jednak bardziej… trudna. Wiesz, co zaszło w Republice.
To było najbardziej ryzykowne przedsięwzięcie Ociosa: „ociosać” cały naród. Miliony spotkałaby śmierć, nawet jeśli byłoby więcej modelowania na zasadzie doboru niż zwykłego zabijania. W końcu po raz pierwszy utworzono by osobowość zbiorową poza tropikami. Przy czym społeczeństwo Ociosa w niczym nie przypominałoby bezmyślnej hałastry buszującej po jakiejś dżungli. Przywódców cechowałaby jednocześnie genialność i bezwzględność, jak żadną sforę w całej historii. Takiej sile nikt na świecie by się nie oparł.
— Należało podjąć tak straszliwe ryzyko, by móc dojść do celu, który sam w sobie napawał grozą. Ale przedsięwziąłem wszelkie środki ostrożności. Mieliśmy tysiące nowych wyznawców. Wielu z nich nawet nie zdawało sobie sprawy z naszych prawdziwych celów, ale za to wykazywali się bezgraniczną ufnością i gotowością do poświęceń — tak jak być powinno. Zawsze miałem przy sobie specjalnie dobraną grupę neofitów. Napuszczenie na mnie oszalałego motłochu było sprytnym posunięciem ze strony Policji Politycznej. To ostatnia rzecz, jakiej bym się spodziewał. I to ja — specjalista w tworzeniu motłochu. Zresztą to nieistotne. Moich ochroniarzy znakomicie wyszkolono. Podczas zasadzki w Parlamencie każdemu z nich zabito dwóch lub trzech członków, ja zaś po prostu przestałem istnieć rozproszony pomiędzy trzy zwykłe, spanikowane osoby, które próbowały jak najszybciej znaleźć się z dala od krwawej rzezi.
— Ale wszyscy, którzy stali wokół ciebie, zostali zabici, motłoch nie oszczędził nikogo.
Prawie-Ocios żachnął się.
— To po części republikańska propaganda, po części moja własna robota. Poleciłem swym strażnikom powybijać się wzajemnie razem z wszystkimi, którzy nie byli mną.
Stal niemal krzyknął z przerażenia. Plan był typowy dla Ociosa, widać w nim było jego spryt i niezachwiany hart ducha. W czasie podobnych mordów zawsze istniała możliwość, że pojedynczym fragmentom uda się zbiec. Istniały opowieści o bohaterach, którzy w ten sposób wychodzili z opresji, a potem znów zbierali się w jedną całość. W rzeczywistości takie sztuczki udawały się nadzwyczaj rzadko, zazwyczaj tylko wtedy, gdy siły ofiary były w stanie utrzymać całość przy życiu aż do czasu reintegracji. Ale Ocios opracował tę taktykę od samego początku i zaplanował ponowne połączenie się w całość w miejscu oddalonym o tysiąc mil od Długich Jezior.
Niemniej jednak… lord Stal patrzył na swego rozmówcę, przeprowadzając w myślach nieustanne kalkulacje. Nie zwracaj uwagi na głos i sposób zachowania. Mysi o władzy, a nie o tym, jakie są pragnienia innych, nawet Ociosa. Stal rozpoznawał tylko dwóch członków nowej sfory. Dwóch pozostałych płci żeńskiej i jeden płci męskiej z biało nakrapianymi uszami najpewniej pochodziło od ofiarnego wyznawcy. Było wielce prawdopodobne, że wśród stojących przed nim, tylko dwóch członków należało do dawnego Ociosa. W sumie niewielkie zagrożenie… jeśli pominąć pozory realności, jakie znakomicie udawało się zachować jego rozmówcy.
— A pozostali twoi członkowie, panie? Kiedy można się spodziewać, że objawisz się nam w całości?
Prawie-Ocios zachichotał. Pomimo znacznego osłabienia wciąż zdawał sobie sprawę z konieczności zachowania równowagi sił. Było tak, jak za dawnych dni. Kiedy dwie osoby znakomicie zdają sobie sprawę ze swej siły oraz możliwości zdrady, to staje się ona niemal niewykonalna. Jedyną możliwością pozostaje zdanie się na zaplanowany bieg wydarzeń, przynoszących korzyść tym, którzy zasługują na to, by rządzić.
— Pozostali mają równie dobrą… oprawę. Sporządziłem szczegółowe plany, wybrałem trzy różne trasy, trzy różne składy. Przybyłem bezpiecznie. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że innym także się to uda, najdalej za kilka dziesięciodni. Do tego czasu — odwrócił wszystkie głowy w jego stronę — do tego czasu, drogi lordzie, nie będę się domagał oddania mi całej władzy należnej Ociosowi. Uczyniłem tak wcześniej, żeby ustalić odpowiednie priorytety, żeby ochronić ten fragment mojej osoby do czasu, kiedy ponownie zbiorę się w całości. Ale ta sfora celowo ma słabego ducha. Wiem, że nie przeżyłaby jako władca moich wcześniejszych tworów.