— Panie Nuwen, moim zadaniem jest ułatwienie panu orientacji w nowym świecie, w którym się pan znalazł. Wiem, że przez ostatnich kilka dni wpajano panu mnóstwo nowych rzeczy, ale istnieją pewne granice w szybkości przyswajania tak ogromnej wiedzy.
Rudzielec uśmiechnął się.
— Mów do mnie Pham. Pewnie, że czuję się trochę jak trzeszcząca w szwach waliza. We śnie ciągle słyszę jakieś głosy. Nauczyłem się wielu rzeczy, niczego tak naprawdę nie doświadczając ani nie widząc na własne oczy. Co gorsza, cały ten program nauczania został opracowany wyłącznie dla mnie. Byłby to znakomity sposób, w razie gdyby Organizacja Vrinimi chciała mnie oszukać. Dlatego próbuję nauczyć się korzystania z miejscowej biblioteki. Dlatego także naciskałem na nich, żeby mi znaleźli kogoś takiego jak ty. — Dostrzegł wyraz zdumienia na jej twarzy — Ha! Nic o tym nie wiedziałaś. Widzisz, rozmowa z prawdziwą osobą daje mi szansę zauważenia rzeczy, jakie nie zostały z góry zaplanowane. Zawsze potrafiłem znakomicie ocenić czyjś charakter i usposobienie. Myślę, że mogę w tobie czytać bez większego trudu. — Lekki uśmieszek wskazywał, że zdaje sobie sprawę z tego, jak irytujące jest jego zachowanie.
Ravna podniosła wzrok na zielone płatki plażokrzewów. Może właśnie ten cymbał zasługiwał na to, w co sam się pakował.
— A więc tak świetnie znasz się na ludziach?
— Biorąc poprawkę na ograniczenia panujące w Powolności, można powiedzieć, że niejedno w życiu widziałem, Ravno. O tak, niejedno. Wiem, że mój wygląd mówi co innego, ale mam sześćdziesiąt siedem lat. Jestem niezmiernie wdzięczny waszej organizacji za rozmrożenie mnie. — Ukłonił się w jej stronę, uchylając niewidzialnego kapelusza. — Moja ostatnia podróż była zaplanowana na tysiąc lat. Byłem programistą bojowym na dalekosiężnym krążowniku floty Queng Ho… — Jego oczy nagle rozszerzyły się, a z ust popłynęły jakieś niezrozumiałe słowa. Przez krótką chwilę wyglądał, jakby zrobiło mu się słabo. Ravna wyciągnęła do niego rękę.
— Jakieś wspomnienie? Pham Nuwen kiwnął głową.
— A niech to! To coś, za co wcale nie jestem wam wdzięczny.
Zamrożenie Phama Nuwena wcale nie było zaplanowanym sposobem na dotrwanie do końca długiej podróży, lecz skutkiem jego gwałtownej śmierci. Przywrócenie go do życia przez Organizację Vrinimi graniczyło niemal z cudem — przynajmniej przy zastosowaniu technologii Środkowych Przestworzy. Ale pamięć zawsze stanowiła najgorszy problem. Chemiczna baza pamięci na ogół słabo znosi pośpieszne zamrażanie.
Problem był na tyle poważny, że nawet buńczuczny Pham Nuwen aż kurczył się w sobie. Ravna bardzo mu współczuła.
— Jest mało prawdopodobne, żeby jakieś wspomnienia zostały całkowicie utracone. Musisz po prostu znaleźć inny punkt widzenia na niektóre sprawy.
— …Tak. Już to ze mną ćwiczono. Zacznij gromadzić nowe wspomnienia, spróbuj podejść z innej strony do tego, czego nie jesteś w stanie przypomnieć sobie dokładnie. W porównaniu z takim życiem bycie umarlakiem to fraszka. — Powoli wracał mu wigor i beztroska, ale tym razem w bardziej przystępnym, a nawet całkiem uroczym wydaniu. Rozmawiali dobrą chwilę, a rudzielec starał się omijać szczegóły, których „nie potrafił przypomnieć sobie dokładnie”.
I stopniowo Ravna zdała sobie sprawę, że zaczyna odczuwać coś, czego nigdy nie spodziewałaby się odczuwać w obecności przybysza ze Strefy Powolnego Ruchu: obawę. W ciągu jednego życia Pham Nuwen doświadczył praktycznie wszystkiego, czego mógł doświadczyć mieszkaniec Powolności. Zawsze żałowała cywilizacji uwięzionych na dnie galaktyki. Nigdy nie mieli dostąpić chwały, prawdopodobnie też byli skazani na życie bez poznania prawdy. Tymczasem zdając się na los szczęścia, spryt i żelazną siłę woli, człowiek ten zdołał pokonać wszystkie bariery. Czy Grondr wiedział o tym, kiedy na obrazie pokazał jej rudzielca uzbrojonego w miecz i strzelbę? Bo Pham Nuwen naprawdę był barbarzyńcą. Urodził się na planecie stanowiącej upadłą kolonię o nazwie Canberra. Przynajmniej on tak ją nazywał. W jego opowieściach miejsce to przypominało średniowieczną Nyjorę, aczkolwiek nie panował tam matriarchat. Był najmłodszym dzieckiem samego króla. Wzrastał wśród pojedynków na miecze, tajemniczych otruć i nieustannych intryg, mieszkając w kamiennych zamczyskach wznoszonych na brzegu lodowatego morza. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że ten najmłodszy z książąt wcześniej czy później zostałby zamordowany lub wyniesiony na tron, gdyby życie potoczyło się swym normalnym średniowiecznym trybem. Ale kiedy miał trzynaście lat wszystko gwałtownie się zmieniło. Nagle planeta, po której krążyły jedynie niejasne legendy o radiu i powietrznych pojazdach, została nawiedzona przez międzygwiezdnych kupców. W ciągu roku cały feudalny system Canberry został postawiony na głowie.
— Flota Queng Ho wysłała na Canberrę aż trzy statki. Potem kupcy pluli sobie w brodę z wściekłości. Przypuszczali, że będziemy na wyższym poziomie technologicznym. Nie mogliśmy dostarczyć im odpowiednich materiałów, tak więc dwa statki musiały pozostać u nas, i prawdopodobnie za ich sprawą mój biedny rodzinny świat został całkowicie wywrócony na nice. Ja zaś odleciałem trzecim statkiem — szalony ojciec dał mnie przybyszom jako zakładnika, mniemając, że ich tym przechytrzył. Miałem szczęście, że nie wyrzucili mnie ze statku, jak tylko wyszliśmy z atmosfery.
Flota Queng Ho składała się z kilkuset jednostek o napędzie strumieniowym, kursujących po przestrzeniach rozciągających się na setki lat świetlnych. Statki te mogły osiągać prędkość równą jednej trzeciej prędkości światła. Członkowie floty trudnili się przeważnie handlem, rzadziej ratownictwem, jeszcze rzadziej podbojami. Ostatnie wspomnienia Phama Nuwena dotyczące Queng Ho sięgały czasów, gdy władała trzydziestoma planetami i gdy miała już trzydzieści tysięcy lat. Tak ekstrawagancka cywilizacja mogła istnieć tylko w Powolności… I oczywiście do czasu, gdy Pham Nuwen został przywrócony do życia, nikt w Przestworzach nigdy o niej nie słyszał. Queng Ho była jedną z kilku milionów nieszczęsnych cywilizacji zagubionych w odległych o tysiące lat świetlnych zakamarkach Powolności. Tylko niezwykły traf mógł sprawić, by jakiś statek tej floty przedarł się do Przestworzy, gdzie możliwe było podróżowanie z prędkością większą niż światło.
Ale dla trzynastoletniego chłopca, przywykłego do miecza i kolczugi, wyjazd z flotą Queng Ho oznaczał zmianę, jakiej większość istot nie doświadcza w swoim życiu. W ciągu kilku tygodni przebył drogę od średniowiecznego rycerzyka do członka załogi statku kosmicznego.
— Na początku nie mieli pojęcia, co ze mną zrobić. Myśleli o wrzuceniu mnie do chłodni i pozbyciu się na pierwszym lepszym postoju. Jaką można mieć pociechę z dzieciaka, który wierzy, że istnieje tylko jeden świat, w dodatku płaski, a przez całe życie nauczył się tylko sprawnie władać mieczem? — Zamilkł nagle, jak co kilka minut, kiedy przeszukując pamięć, natykał się na luki. Potem znów spojrzał na Ravnę, a na twarzy pojawił się znajomy, bezczelny uśmieszek. — Byłem małą, dziką bestią. Myślę, że cywilizowani ludzie nie zdają sobie sprawy, co to znaczy rosnąć w domu, w którym ciotki i wujowie wciąż rozmyślają, jak by tu cię ukatrupić, a ty cały czas pilnie ćwiczysz, żeby móc ich w porę ubiec. Wśród cywilizowanych ras zdarzało mi się co prawda spotykać jeszcze gorszych łotrów — facetów, którzy gotowi byli jednym ruchem usmażyć całą planetę jak na patelni i nazywać to „pokojowym rozstrzyganiem sporów” — ale jeśli chodzi o codzienne współżycie z wszechobecną perfidią, to nic nie jest w stanie dorównać mojemu dzieciństwu.