Grondr klekotał dalej, ale Ravna już nie słuchała. Jej oczy wpatrywały się tępo w ekran telefonu. Jesteśmy jak małe rybki, które głęboka woda chroni przed rybakami znajdującymi się na górze. Ale chociaż rybacy nie mogą zejść do nas na dół, mają w zanadrzu całą masę wabików i innych śmiertelnych sztuczek. A więc Pham…
— A więc Pham Nuwen jest robotem — powiedziała cicho.
— Niezupełnie. Jest człowiekiem i dzięki sfałszowanej pamięci może działać autonomicznie. Ale w chwili gdy Stary wykupuje całe pasmo, staje się jedynie Zdalnie Sterowanym Wysłannikiem. — Ręką i okiem Mocy.
Narządy gębowe Grondra zaklekotały w wyrazie żałosnego zakłopotania.
— Ravno, nie wiemy dokładnie, co stało się wczorajszej nocy. Nie było potrzeby, aby poddawać cię bezpośredniej kontroli. Ale Stary zapewnia nas, że już nie potrzebuje prowadzić bezpośrednich badań. W każdym razie nie mamy zamiaru udostępniać mu całego pasma, by mógł kiedykolwiek jeszcze próbować.
Nieznacznie kiwnęła głową. Czuła, jak jej twarz oblewa fala zimna. Nigdy jeszcze nie czuła się jednocześnie tak wściekła i przerażona jak w tej chwili. Poczuła nagły zawrót głowy i słaniając się, odeszła od telefonu, nie zwracając uwagi na zaniepokojone okrzyki Grondra. Fragmenty opowieści, których nasłuchała się w liceum, odbijały się teraz echem w jej umyśle wraz z urywkami mitów tworzących dziesiątki ludzkich religii. Konsekwencje, konsekwencje. Przed niektórymi potrafiła się bronić, innym nie dało się już zapobiec.
Lecz gdzieś pod tymi wszystkimi wspomnieniami, pośród przerażenia i wściekłości, pojawiła się jedna, niewiarygodnie idiotyczna myśl. Spędziła osiem godzin twarzą w twarz z Mocą. Było to doświadczenie, któremu poświęcano całe rozdziały w podręcznikach, doświadczenie, które zawsze wydawało się odległe i nigdy do końca nie wyjaśnione. Było to coś, czym nie mógł pochwalić się żaden z mieszkańców Sjandry Kei. Przynajmniej do tej pory.
DZIESIĘĆ
Od dłuższego czasu Johanna znajdowała się w łodzi. Wydawało się, że słońce wcale nie zachodzi, chociaż raz było tuż za nią, nisko nad horyzontem, innym razem widziała je przed sobą, wysoko na niebie, jeszcze innym kryło się za chmurami i krople deszczu uderzały o nieprzemakalny brezent rozłożony na okrywających ją kocach. Spędziła dziesięć godzin w zamroczeniu spowodowanym potwornym bólem. Wokół niej działy się rzeczy jak z koszmarnego snu. Widziała pełno dziwnych stworzeń, które ściągały z niej ubranie lepiące się od krwi. Jakieś delikatne ręce i szczurze pyski opatrzyły jej rany i wlały w wyschłe gardło chłodną wodę. Kiedy rzucała się we śnie, Mama poprawiała koce i pocieszała ją wydając dziwaczne dźwięki. Przez długie godziny ktoś ciepły leżał obok. Czasem był to Jefri, ale częściej ogromny pies, który mruczał.
Deszcz ustał. Słońce znajdowało się teraz po lewej stronie łodzi, ale ukryte za jakimś zimnym, hurkoczącym cieniem. Powoli zaczynała rozróżniać główne źródła cierpienia. Najbardziej obolałe były klatka piersiowa i ramię, za każdym razem kiedy łodzią kiwało na boki, czuła gwałtowne ukłucia. Ale dokuczał jej także brzuch. Odczuwała pustkę i ssanie, które nie miało nic wspólnego z mdłościami. Była po prostu straszliwie głodna i spragniona.
Stopniowo zaczynała sobie wszystko przypominać i odróżniać rzeczywiste wydarzenia od sennych widzeń. Istniały bowiem koszmary, których nigdy już nie da się odpędzić, ponieważ zdarzyły się naprawdę. Ponieważ nadal trwały.
Co jakiś czas słońce wyglądało przez dziury w ciężkiej zasłonie chmur. Teraz opadało coraz niżej, aż wreszcie znalazło się za łodzią. Próbowała przypomnieć sobie, co mówił Tata na chwilę przed tym, gdy… wszystko się zaczęło, znajdowałam się w okolicach bieguna północnego planety, gdzie obecnie panowało lato. Słońce osiągało najniższy punkt na północy, a ich katamaran posuwał się mniej więcej w kierunku wschodnim. Lecz niezależnie od tego, w którą stronę się udawali, z każdą minutą coraz bardziej oddalali się od statku i nadziei na odnalezienie Jefriego.
Czasami wydawało jej się, że płyną po otwartym morzu. Wzgórza znajdowały się daleko lub były zasłonięte chmurami. Czasem przepływali wąskie cieśniny i prześlizgiwali się pod ścianami nagich skał. Nie miała pojęcia, że podróż łodzią żaglową może odbywać się w takim tempie i że może być tak niebezpieczna.
Cztery stworzenia przypominające szczury wkładały mnóstwo wysiłku, aby uchronić łódź przed rozbiciem się o skały. Z niewiarygodną szybkością miotały się między masztami a relingiem, czasami stając jedno drugiemu na ramionach, aby łatwiej dosięgnąć żagla czy linki. Nagle wzburzone wody zaczęły wściekle rzucać katamaranem na różne strony. Po chwili jednak wszystko ucichło i znów pojawiły się pasma wzgórz wolno przesuwające się w tył.
Przez długi czas udawała zamroczoną. Majaczyła, rzucała się i jednocześnie bacznie obserwowała. Bliźniacze kadłuby łodzi były długie i wąskie, przypominały kanoe. Żagiel wciągnięto na maszt usytuowany pomiędzy kadłubami. Ten cień, który widziała w swoich snach, rzucał żagiel, łopoczący na chłodnym, przenikliwym wietrze. Przez niebo przewalała się lawina szarości, czerni i światła. Nad łodzią kołowały ptaki. Nurkowały w powietrzu, mijając furkoczące płótno i krążyły wokół masztu. Wokół słychać było świergot i posykiwanie, ale nie były to ptasie głosy.
Za pomocą tych dźwięków porozumiewały się transportujące ją bestie. Przyglądała się im spod przymkniętych powiek. Wyglądały tak samo jak te, które zabiły Mamę i Tatę. Miały nawet na sobie takie same śmieszne ubranka, szarozielone kurtki przyozdobione różnymi strzemiączkami, pętelkami i klapkami. Wcześniej przypominały jej psy lub wilki. Ale w rzeczywistości nie były do nich podobne. Miały co prawda cztery smukłe nogi i małe, trójkątne uszka. Ale ich długie szyje i czerwieniejące oczy upodabniały je do ogromnych szczurów.
Im dłużej przyglądała się stworom, tym straszniejsze się wydawały. Żaden nieruchomy obraz nie oddałyby ich przeraźliwego charakteru. Należało zobaczyć je w akcji. Przyglądała się, jak cztery stwory siedzące w tym samym kadłubie co ona dobierają się do jej dannika. Różowy Olifant był schowany w siatkowej torbie leżącej z tyłu. Stworzenia chciały przyjrzeć mu się dokładniej. Najpierw wszystko przypominało występ cyrkowy. Głowy czterech zwierząt obracały się to w jedną, to w drugą stronę. Ruchy każdego z nich były niesłychanie precyzyjne, idealnie skoordynowane z ruchami całej reszty. Nie miały rąk, ale potrafiły rozwiązać węzły w ten sposób, że każde chwytało pyskiem wystający kawałek sznurka i zwinnie manewrując szyją, okręcało się wokół pozostałych. W tym samym czasie pazury jednego przytrzymywały luźno wiszącą siatkę, opierając ją mocno o reling. Wszystkie razem wyglądały jak grupa marionetek poruszanych przez jednego lalkarza.
W ciągu kilku sekund stwory zdołały wyjąć dannik z torby. Pozwoliły, aby urządzenie wyśliznęło się na dno kadłuba i zaczęły trącać je nosami. Następnie dwa położyły dannik na ławie, podczas gdy trzecie przytrzymało go łapą. Później każde stanęło z jednego boku i zaczęło obmacywać urządzenie w okolicach pluszowych kołnierzy i elastycznych uszu. Cała czwórka naciskała i gmerała nosami w wyraźnym celu. Próbowały go otworzyć!