Nad burtą drugiego kadłuba pojawiły się dwie głowy. Po chwili z tamtej strony zaczął płynąć strumień bulgotów i syknięć, będący czymś pośrednim pomiędzy nawoływaniem ptaków a odgłosem, jaki wydaje się przy wymiotowaniu. Jeden z psów stojących obok niej obejrzał się i odpowiedział serią podobnych dźwięków. Pozostałe trzy nadal próbowały otworzyć zatrzaski przytrzymujące pokrywę dannika.
W końcu dwa pociągnęły jednocześnie za wielkie, elastyczne uszy i dannik otworzył się, a na jego górnym oknie natychmiast została wyświetlona opracowana przez nią czołówka, w której na ekranie pojawiała się ona sama mówiąc: „Wstydź się, Jefri. Mówiłam, żebyś nie ruszał moich rzeczy!” Cztery stworzenia zamarły nagle z rozszerzonymi ze strachu oczyma.
Po chwili cała czwórka ustawiła dannik w ten sposób, aby i ci z drugiego kadłuba też mogli wszystko widzieć. Jedno przytrzymywało całe urządzenie, podczas gdy inne przyglądało się górnemu oknu, a trzecie wodziło łapą po oknie z klawiaturą. Te z drugiego kadłuba wszczęły straszliwy rwetes, jakby w nie diabeł wstąpił, ale żadne nie próbowało się zbliżyć. Gdy czwórka przy danniku nacisnęła na chybił trafił kilka klawiszy, czołówka urwała się gwałtownie. Jedno z czwórki obejrzało się na siedzących w drugim kadłubie, a inne dwa wpatrywały się w Johannę. Nadal udawała nieprzytomną, przyglądając się wszystkiemu spod na wpół przymkniętych powiek.
„Wstydź się, Jefri. Mówiłam, żebyś nie ruszał moich rzeczy!” — ponownie usłyszała swój głos, ale tym razem słowa były wypowiadane przez jedno ze zwierząt. Cała kwestia została perfekcyjnie odtworzona. Następnie usłyszała jęk jakiejś zapłakanej dziewczyny: „Mamo, Tato”. To znów był jej głos, bardziej wystraszony i dziecięcy, niżby tego pragnęła.
Wyglądało na to, że czekają na odpowiedź dannika. Kiedy nic się nie stało, jedno z nich zaczęło znowu trącać nosem okna dannika. Wszystko, co miało jakąś wartość, a także wszystkie niebezpieczne programy były zabezpieczone hasłem przed intruzami. Z urządzenia popłynęły obelgi i śmieszne kwiki. Najwyraźniej zwierzęta natrafiały kolejno na wszystkie niespodzianki, jakie przygotowała dla swego nazbyt wścibskiego braciszka. Och, Jefri, czy jeszcze kiedykolwiek cię zobaczę? - przemknęło jej przez myśl.
Zmieniające się dźwięki i obrazy zajęły stworzenia przez kilka minut. W końcu dowolność wydawanych komend i naciskanych sekwencji klawiszy dały dannikowi do zrozumienia, iż ma do czynienia z kimś naprawdę młodym, w związku z czym przełączył się na system operacyjny przystosowany dla dzieci.
Stwory zdawały sobie sprawę, że są obserwowane. Z całej czwórki zabawiającej się jej Olifantem zawsze jeden — nie zawsze ten sam — bacznie ją obserwował. Bawiły się z nią udając, że nie wiedzą, iż ona udaje.
Johanna otworzyła oczy i wbiła wzrok w podobne do psa monstrum.
— Do diabła z tobą! — powiedziała, po czym odwróciła się w drugą stronę. I natychmiast wrzasnęła przerażona. W drugim kadłubie cały tłum zwierzaków siedział ściśnięty w jednym miejscu. Liczne głowy unosiły się wysoko na sinusoidalnych szyjach. W świetle zachodzącego słońca ich oczy lśniły czerwono. Stado szczurów lub węży przypatrywało się jej w milczeniu, nie wiadomo od jak dawna.
Gdy krzyknęła, wszystkie głowy pochyliły się w jej stronę i po chwili jeszcze raz usłyszała swój krzyk. Za plecami ktoś zawołał jej własnym głosem: „Do diabła z tobą!” Gdzieś dalej słyszała, jak przyzywa Mamę i Tatę. Ponownie wrzasnęła głośno, a stworzenia odpowiedziały jej niczym echo. Ze strachu zacisnęła usta i zmusiła się do milczenia. Potwory gaworzyły jeszcze jakieś pół minuty, odtwarzając pomieszane słowa, jakie musiała wypowiadać we śnie. Kiedy zorientowały się, że już nie mogą tym jej przestraszyć, przestały naśladować ludzką mowę. Obie grupy gulgotały na zmianę podniecone, jak gdyby coś razem uzgadniały. Wreszcie czwórka znajdująca się po jej stronie łodzi schowała dannik z powrotem do siatkowej torby.
Szóstka po drugiej stronie łodzi rozproszyła się na całej długości kadłuba. Trzy stwory wskoczyły na mały występ znajdujący się poza burtą. Pazurami mocno wczepiając się w burtę, wychyliły się nad wodę. Przez chwilę wyglądały jak prawdziwe psy — ogromne psy wychylające się przez okno samochodu — wciągające w nozdrza strumień powietrza. Długimi szyjami wodziły w tę i z powrotem. Co chwilę jeden z trójki zanurzał głowę w wodzie. Pił? Łowił ryby?
Łowił. Co jakiś czas łeb wynurzał się, wyrzucając coś małego i zielonego na pokład. Oczekująca tam pozostała trójka rzucała się na zdobycz i chwytała ją w pyski. Przez krótką chwilę Johanna zdołała dostrzec małe nóżki i połyskliwy pancerz. Jeden ze szczurów przytrzymywał koniuszek ofiary w zębach, podczas gdy pozostałe rozrywały ją na strzępy. Wszystkie czynności były skoordynowane z niewiarygodną precyzją. Cała sfora sprawiała wrażenie jednego ciała, z którego wyrasta sześć potężnych szyj, każda zakończona parą mocnych szczęk. Na samą myśl o tym żołądek podszedł jej do gardła, ale nie miała czym wymiotować.
Połów trwał jakiś kwadrans. Psy złapały co najmniej siedem zielonych stworzonek. Ale wcale ich nie jadły, przynajmniej nie w całości. Kawałki zdobyczy zostały wrzucone do małej, drewnianej miski.
Po chwili znów dało się słyszeć gulgotanie pomiędzy dwoma grupami. Jeden z sześciu psów chwycił brzeg miski w pysk i przeczołgał się przez platformę masztową na ich stronę. Czwórka stojąca dotąd obok Johanny zbiła się w grupkę, jakby z jakiegoś powodu stwory bały się tego, który nadchodził. Dopiero gdy miska spoczęła na pokładzie i intruz wrócił na swoją stronę, cztery stworzenia uniosły w górę głowy.
Jeden ze szczurów podniósł miskę. Następnie w towarzystwie innego zbliżył się do niej. Johanna przełknęła ślinę. Czy to jakaś nowa tortura? W żołądku ssało ją boleśnie. Była bardzo głodna. Ponownie spojrzała na miskę i zdała sobie sprawę, że próbują ją nakarmić.
Słońce właśnie wyszło zza chmur pokrywających północną stronę nieba. Jego promienie przywodziły na myśl jesienne popołudnie tuż po deszczu: niebo nad głową było ciemne, a mimo to wszystko błyszczało w jasnym świetle. Sierść stworzeń wydawała się miękka i gęsta. Jedno z nich podsuwało miskę w jej stronę, podczas gdy drugie włożyło pysk do naczynia i wyjęło… coś śliskiego i zielonego. Delikatnie przytrzymując wybrany kawałek koniuszkami warg, obróciło głowę i wysunęło go w jej stronę. Johanna skurczyła się.
— Nie!
Stwór znieruchomiał. Przez chwilę myślała, że zaraz powtórzy jej okrzyk jak echo. Lecz on upuścił trzymany w pysku kawałek z powrotem do miski. Pierwszy zwierz położył naczynie na ławie znajdującej się obok dziewczyny. Przez chwilę wpatrywał się w Johannę, a następnie wypuścił z pyska specjalny uchwyt szerokości jego szczęki, znajdujący się na brzegu miski. Przez moment widziała rząd drobnych, ostrych zębów.
Johanna popatrzyła do środka miski i przez chwilę mdłości walczyły w niej z uczuciem głodu. W końcu wyciągnęła rękę spod koca i sięgnęła do naczynia. Wokół niej natychmiast pojawiły się cztery głowy i ponownie rozległa się wymiana gulgotań pomiędzy dwoma częściami łodzi.
Zacisnęła palce na czymś miękkim i zimnym. Podniosła to do góry, aby przyjrzeć się pod światło. Maleńkie ciałko było koloru zielonego, a jego boki błyszczały w promieniach słońca. Psy siedzące w drugim kadłubie oderwały nogi i odgryzły głowę. To, co pozostało, miało zaledwie dwa lub trzy centymetry długości. Wyglądało jak ślimak wyjęty ze skorupy. Kiedyś lubiła jeść takie rzeczy. Ale zawsze podawano je ugotowane. O mało nie wyrzuciła trzymanego kawałka do wody, kiedy poczuła, jak trzęsie się jej w ręce.