W oczach Wędrownika ziemie Snycerza były istnym rajem. Miał już dość dzikich pustkowi. Miał już dość martwienia się o przybysza.
Przez ostatnie kilka mil płynęli w towarzystwie paru łodzi, których załogi przyglądały się im nader podejrzliwie. Łodzie były uzbrojone, a Wędrownik i Skryba przybywali z wyjątkowo niewłaściwego kierunku. Ale sami niewiele mogli zdziałać, byli nieszkodliwi. Nawoływacze głośnym zawodzeniem przekazywali dalej wieść o ich przybyciu. Gdy dotarli do portu, byli już prawdziwymi bohaterami: dwie sfory, które zdołały ukraść tajemniczą zdobycz łotrom z północy. Opłynęli falochron, którego jeszcze nie było podczas ostatniej wizyty Wędrownika w mieście, i zacumowali przy nabrzeżu.
Na pomoście roiło się od żołnierzy i wozów. Mieszkańcy zgromadzili się na całej długości drogi prowadzącej do bram miejskich. Przypominało to motłoch, aczkolwiek miejsca starczyło, żeby w miarę trzeźwo myśleć. Skryba wyskoczył z łodzi i spojrzał dookoła z wyniosłą miną, wyraźnie zadowolony z wiwatów, jakie dobiegały od strony wzgórz.
— Szybko! Musimy natychmiast mówić ze Snycerzem.
Wickwrackstrup wziął ze sobą brezentową torbę, w której znajdowała się tajemnicza obrazkowa skrzynka należąca do przybysza, i ostrożnie wyszedł na brzeg. Po ciosie, jaki mu zadało to dziwne stworzenie, wciąż jeszcze niezbyt pewnie trzymał się na nogach. Wskutek nagłej napaści został uszkodzony przedni tympan Strupa. Na krótką chwilę stracił kontrolę nad sobą. Pomost był bardzo dziwny — na pierwszy rzut oka wyglądał na kamienny, ale jego ścianki były wyłożone czarnym, gąbczastym materiałem, którego nie widział od czasu pobytu na morzach południowych. Pomyślał, że w tym mieście musi to być wyjątkowy zbytek… Gdzie ja jestem? Chyba powinienem się z czegoś cieszyć, z jakiegoś zwycięstwa. Zatrzymał się, aby odzyskać panowanie nad wszystkimi członkami. Po chwili zarówno ból, jak i myśli wyostrzyły się. Wiedział, że jeszcze co najmniej kilka dni tak się pomęczy. Teraz trzeba było pomóc przybyszowi wydostać się na brzeg.
Marszałek dworu króla Snycerza był w swojej większej części dandysem o sporej nadwadze. Wędrownik nie spodziewał się ujrzeć nikogo o takim wyglądzie wśród mieszkańców Snycerii. Ale tamten okazał się gotów do udzielenia im wszelkiej pomocy, jak tylko ujrzał przybysza. Przywołał lekarza, aby obejrzał Dwunoga, a przy okazji także Wędrownika. W ciągu ostatnich dwóch dni przybysz odzyskał siły, ale już nie stawiał czynnego oporu. Wynieśli go na brzeg bez większych kłopotów. Stworzenie wpatrywało się w Wędrownika, zwracając ku niemu płaską twarz. Wiedział już, że spojrzenie, jakie posyła mu ta dziwna istota, oznacza bezsilny gniew. Ostrożnie pomacał głowę Strupa… Dwunóg najwyraźniej czyhał na jakąś okazję, aby poczynić większe szkody.
Parę minut później nowo przybyli znajdowali się już na wozach ciągniętych przez kherświny, toczących się po brukowanej ulicy ku miastu. Żołnierze torowali przed nimi drogę w tłumie. Skryba Jaqueramaphan kłaniał się na boki — prawdziwy bohater. Ale Wędrownik wiedział, jak bardzo jest onieśmielony i niepewny. Niewątpliwie była to najbardziej doniosła chwila w jego życiu.
Nawet gdyby tego chciał, Wickwrackstrup nie mógł w podobny sposób przydawać sobie ważności. Jeden tympan Strupa był uszkodzony i każdy niepotrzebny gest sprawiał, iż mąciły mu się myśli. Przycupnął na ławach wozu i spoglądał we wszystkie strony.
Oprócz kształtu przedporcia, wszystko w mieście wyglądało inaczej niż pięćdziesiąt lat temu. W większości miejsc na świecie przez pięćdziesiąt lat niewiele mogło się zmienić. Pielgrzym wracający po tak krótkim czasie mógł się nawet poczuć znudzony widokiem, który już mu się opatrzył. Ale tutaj tempo zachodzących zmian napawało przerażeniem.
Ogromny falochron był całkiem nowy. Przy brzegu znajdowało się dwukrotnie więcej pomostów niż kiedyś, a przy nich cumowało całe mnóstwo wielołodzi z flagami, których nigdy przedtem nie widział w tych stronach świata. Znał ulicę, którą jechali, lecz pamiętał ją jako wąską nitkę, przecznic zaś było wtedy trzy razy mniej niż teraz. Pół wieku temu mury wokół miasta służyły raczej temu, aby kherświny i kurpuchy nie rozbiegały się po okolicznych polach, nie zaś po to, by bronić mieszkańców przed najeźdźcami. Teraz były wysokie na dziesięć stóp, jak okiem sięgnąć całe zbudowane z czarnego kamienia. Ostatnim razem żołnierzy widywało się rzadko, teraz byli niemal wszędzie. Ta zmiana nie bardzo mu się podobała. Poczuł, jak Strupowi skręca się żołądek — na myśl o żołnierzach i walce robiło mu się niedobrze.
Przejechali przez bramy miejskie i zatłoczone targowisko rozciągające się na obszarze kilku dobrych akrów. Przejścia pomiędzy straganami były szerokie zaledwie na pięćdziesiąt stóp, a w niektórych miejscach, gdzie drogę zagradzały bele płótna, wystawione na zewnątrz meble czy skrzynie pełne świeżych owoców — jeszcze węższe. Zapach owoców, korzeni i politury rozchodził się w powietrzu. Ścisk był tak potworny, że odgłosy targowania się przywodziły na myśl kakofonię właściwą najdzikszym orgiom. Oszołomiony Wędrownik omal nie stracił przytomności. Po chwili znaleźli się w wąskiej, krętej uliczce, która wiła się pośród rzędów budynków wykończonych drewnem. Ponad dachami wznosiły się budzące respekt fortyfikacje. Po upływie dziesięciu minut byli już na pałacowym dziedzińcu.
Zatrzymali się i marszałek dworu kazał umieścić Dwunoga na noszach.
— Gdzie jest Snycerz? Czy będziemy się mogli z nim zobaczyć? — spytał Skryba.
Urzędnik zaśmiał się głośno.
— Chyba z nią. Snycerz zmienił płeć ponad dziesięć lat temu.
Wszystkie głowy Wędrownika spojrzały na niego z wyrazem zdziwienia na pyskach. A cóż to miało oznaczać? Większość sfor zmienia się wraz z upływem czasu, ale nigdy nie słyszał, żeby o Snycerzu mówiono inaczej niż „on”. Był tak zdumiony, że ledwie udało mu się zarejestrować dalsze słowa marszałka dworu.
— Ale mam dla was jeszcze lepszą wiadomość. Cała jej Rada musi się zebrać, by zobaczyć to… to, co przywieźliście ze sobą. Wejdźcie do środka. — Dał znak strażnikom, aby odeszli.
Przeszli hallem tak wąskim, że dwie sfory z trudem mogły się w nim minąć. Marszałek szedł przodem, dalej podróżnicy, a za nimi lekarz z przybyszem na noszach. Wysokie ściany korytarza obito i pokryto srebrem. Całość była dużo większa niż kiedyś i podobnie jak miasto… budziła niepokój swym obcym wyglądem. Posągów stało bardzo niewiele i wszystkie pochodziły sprzed kilku wieków.
Ale zamiast rzeźb dostrzegał obrazy. Gdy zobaczył pierwszy, stanął jak wryty, a z tyłu dobiegł go stłumiony okrzyk Skryby. Wędrownik znał sztukę całego świata. Mieszkańcy tropików, żyjący w wielkich stadach, preferowali abstrakcyjne malowidła ścienne stanowiące kompozycje smug o psychotycznych barwach. Wyspiarzom z mórz południowych perspektywa była zupełnie nie znana, na ich akwarelach znajdujące się dalej przedmioty po prostu pozostawały zawieszone w górnej części obrazu. W Republice Długich Jezior największym powodzeniem cieszył się reprezentacjonizm, szczególnie multiptyki, które starały się oddać iluzję rzeczywistości oglądanej przez całą sforę.
Ale to, co zobaczył, stanowiło dla niego zupełną nowość. Były to mozaiki z małych ceramicznych pytek, z których każda była kwadratem o boku długości ćwierć cala. Nie było żadnego innego koloru oprócz czterech odcieni szarości. Gdy patrzyło się z odległości kilku stóp, płytki zlewały się w jedną całość, tworząc… najpiękniejsze pejzaże, jakie miał okazję widzieć. Każdy z nich stanowił widok ze wzgórz otaczających Snycerię. Gdyby nie brak kolorów, można by pomyśleć, że są to okna. Dół obrazów ograniczała prostokątna rama, ale u góry dzieła zlewały się ze ścianą, mozaiki kończyły się w miejscu, gdzie normalnie wzrok napotykał linię horyzontu. Tam gdzie na obrazach powinno widnieć niebo, widać było wyściełane ściany korytarza.