W końcu członek Jaqueramaphana wycofał się. Skryba zebrał się w zwartą gromadkę. Głos mu drżał.
— Tam w środku jest cały wszechświat. Możemy błądzić przez wieki i nigdy go nie poznać…
Spojrzał na pozostałych dwóch. Nawet z pyska Wendacjusza znikł wyraz zadufanej pewności siebie. Całe wargi miał poplamione inkaustem. Ławy do pisania, którymi się otoczył, były zawalone dziesiątkami szkiców, z których każdy następny był coraz wyraźniejszy. Upuścił pióro i sapnął.
— Moim zdaniem powinniśmy zatrzymać się w tym miejscu i przestudiować to, co do tej pory zobaczyliśmy. — Zaczął zbierać rysunki i układać je w zgrabny stosik — Jutro, gdy się dobrze wyśpimy, nasze umysły będą jaśniejsze i wtedy…
Skrupiło cofnął się i wyprostował. Obwódki oczu miał czerwone, co świadczyło o wielkim podekscytowaniu.
— Oczywiście. Ale zestaw te szkice, drogi Wendacjuszu. — Wskazał łapą na rysunki. — Porównaj ten i tamten. Jest jasne, że nasza metoda prób i błędów często prowadzi na manowce. Czasem ta skrzynka wpędza nas w sytuacje bez wyjścia, ale znacznie częściej sami natrafiamy na obrazek, na którym kilka tych obcych istot tańczy w lesie, wybijając jakiś dziwny rytm, i nie ma żadnych dalszych opcji do wyboru. Wtedy jeśli powiemy — i tu powtórzył część sekwencji — przechodzimy do obrazka z kupkami patyków. Najpierw jest jeden patyk, potem dwa, i tak dalej.
Snycerka też to zauważyła.
— Tak, i wtedy wychodzi jakaś postać, wskazuje na każdą z kupek i przy każdej z nich wydaje krótki dźwięk. — Królowa i Skrupiło spojrzeli na siebie, każde z nich zauważyło w oczach drugiego ten sam błysk oznaczający radość ze znalezienia porządku tam, gdzie dotąd panował chaos. Już od stu lat Snycerka nie zaznała tego radosnego uczucia. — Czymkolwiek jest ta rzecz… w tej chwili stara się nauczyć nas języka Dwunogów.
W następnych dniach Johanna Olsndot miała mnóstwo czasu na myślenie. Ból w klatce piersiowej i w ramieniu powoli ustępował. Jeśli poruszała się ostrożnie, czuła tylko nieprzyjemne pulsowanie. Wyjęto jej strzałę i zaszyto ranę. Obawiała się najgorszego, kiedy ją skrępowano i gdy w psich pyskach pojawiły się noże, a na pazurach stalowe szpony. Zaczęli ją ciąć. Nigdy nie zdawała sobie sprawy, że istnieje tak potworny ból.
Ciarki ją przechodziły na samo wspomnienie udręki. Ale tamta sytuacja nie nawiedzała jej w nocnych koszmarach, tak jak…
Mama i Tata nie żyli. Widziała ich śmierć na własne oczy. A Jefri? Jefri mógł przeżyć. Czasami Johanna przez całe popołudnie żywiła się tą nadzieją. Widziała płonące pojemniki hibernacyjne leżące na ziemi obok statku. Ale te, które zostały wewnątrz, mogły pozostać nie uszkodzone. Pamiętała, jak napastnicy bez namysłu palili i niszczyli wszystko, co napotkali na lądowisku.
Została więźniem. Ale teraz mordercy byli dla niej życzliwi. Pilnujący jej strażnicy nie mieli broni, jeśli nie liczyć zębów i stalowych szponów nakładanych na pazury. Trzymali się od niej jak najdalej. Wiedzieli, że mogła ich pokaleczyć.
Przebywała w środku dużej, ciemnej chaty. Kiedy była sama, przemierzała nerwowymi krokami podłogę na parterze. Te psy były absolutnymi barbarzyńcami. Operacja bez jakiegokolwiek znieczulenia wcale nie miała być torturą. Nie widziała żadnych maszyn latających. Nie było też śladów elektryczności. Za toaletę służyła szczelina wyłupana w marmurowej płycie. Otwór był tak głęboki, że ledwo dało się słyszeć odległy plusk w dole. Ale za to zionął smrodem. Stworzenia były równie zacofane jak ludzie w najciemniejszych wiekach na Nyjorze. Albo nigdy nie znały żadnej techniki, albo całkowicie z niej zrezygnowały. Johanna niemal się uśmiechnęła. Mama uwielbiała czytać powieści o katastrofach statków i bohaterkach zagubionych w zapomnianych koloniach. Cała intryga polegała głównie na ponownym wprowadzeniu nowoczesnej techniki i technologii w celu dokonania naprawy statku. Mama tak się pasjonuje… pasjonowała… historią nauki. Naprawdę uwielbiała analizować techniczne szczegóły takich opowieści.
Cóż, Johannie z trudem udało się przeżyć śmierć rodziców, ale teraz wiedziała już po co. Chciała się uratować, ale równie mocno pragnęła zemsty. Te stworzenia w niczym nie przypominały ludzi. Nie pamiętała, by kiedykolwiek czytała coś o tego typu istotach. Z chęcią poszukałaby czegoś o nich w danniku, lecz ten jej zabrano. Ha. Niech się nim stwory pobawią. Wcześniej czy później wpadną w zastawione przez nią pułapki i nie będą wiedziały, co mają robić.
Na początku dano jej tylko koce, potem — jakieś ubrania skrojone identycznie jak jej stary kombinezon, tyle że z puszystego, pikowanego materiału. Ubranie było ciepłe i solidne, a widząc idealnie równe ściegi, Johanna nie mogła uwierzyć, że to nie maszynowa robota. Teraz mogła spokojnie wychodzić na zewnątrz. Ogród otaczający jej chatę był najładniejszym zakątkiem w okolicy. Rozciągał się na obszarze stu metrów kwadratowych i zbiegał w dół stoku. Rosło w nim mnóstwo kwiatów i drzew z długimi, piórkowatymi liśćmi. Chodniki wyłożone płytami wiły się zygzakami przez porośnięte mchem torfowisko. Było to dość spokojne miejsce, trochę przypominające jej podwórko za domem na Straumie.
Ogród otoczono murem, ale z położonego wyżej końca mogła oglądać świat na zewnątrz. Ściany skręcały raz w lewo, raz w prawo, tak że zdarzały się miejsca, skąd mogła zobaczyć drugą stronę muru. Otwory okienne przywodziły na myśl lekcje historii. Pozwalały na strzelanie z łuków lub broni palnej i jednocześnie chroniły przed pociskami napastnika.
Kiedy słońce już nie dokuczało, Johanna lubiła siadać w miejscu, gdzie roznosiła się intensywna woń piórkowatych liści, i patrzeć ponad murem na zatokę. Wciąż nie była pewna, co właściwie ogląda. Widziała port. Las masztów przypominał jej liczne przystanie ze Straumy. Miasto miało szerokie ulice wijące się nieregularnymi zygzakami, a budynki ustawione wzdłuż nich były bez wyjątku krzywe i pochylone. Gdzieniegdzie znajdowały się duże, odsłonięte place targowe. Ze swego miejsca mogła obserwować równo poustawiane stragany. Po drugiej stronie miasta dostrzegła jeszcze jeden mur, a właściwie walącą się ścianę, która biegła tak daleko, jak sięgał wzrok. Wzgórza ciągnące się za ścianą miały szczyty usiane szarymi skałami i spłachciami śniegu.
Obserwowała psowate stworzenia przechadzające się po mieście. Pojedynczo i z bliska rzeczywiście można było wziąć je za psy (o wężowych szyjach i szczurzych głowach). Ale dopiero patrząc z daleka, odkrywało się ich prawdziwą naturę. Stwory zawsze poruszały się w małych grupkach, rzadko kiedy liczących więcej niż sześciu osobników. Członkowie takiej sfory kontaktowali się i współpracowali ze sobą z niezwykłą łatwością i wdziękiem. Ale nigdy nie widziała, aby jedna grupa zbliżyła się do innej bliżej niż na dziesięć metrów. Widziani z jej odległego punktu obserwacyjnego członkowie poszczególnych grup zlewali się w jedną całość… i wydawało jej się, że ogląda ogromne wielołape i wielogłowe bestie, poruszające się wolno i ostrożnie, uważając, aby nie podejść zbyt blisko do innego podobnego potwora. Jak dotąd wniosek był oczywisty: jedna sfora to jedno stworzenie. Na dodatek tak przesiąknięte złem, że nie może znieść bliskości innych.
Najpiękniej było podczas piątego spaceru po ogrodzie. Wydawało się, że otoczenie chce zmusić ją do radości. Lekki wietrzyk wytrząsał z kwiatów tysiące puszystych nasionek, które szybowały wolno w powietrzu podświetlone promieniami zachodzącego słońca, niczym małe grudki w niewidzialnym syropie. Próbowała wyobrazić sobie, co Jefri robiłby tutaj. Najpierw z wyniosłą miną dorosłego człowieka obojętnie przyglądałby się tym wszystkim cudom, ale zaraz potem zacząłby przestępować niecierpliwie z nogi na nogę. W końcu runąłby w dół zbocza, starając się schwytać w dłonie jak najwięcej fruwających płatków, i śmiałby się jak szalony…