Sfora szczeniaków spuściła głowy.
— Spróbuję, ale… — Trzej członkowie znajdujący się tuż przy Jefrim wydali z siebie wysokie pomruki. Modliszka siedziała z pochyloną głową, zakrywając oczy pięciowyrostkowymi łapami. Stworzenie spędziło w tej pozycji już kilka dni, a jego stan obojętności i absolutnego wyłączenia zdawał się coraz bardziej pogłębiać. Teraz gwałtownie pokręciło głową i wydało z siebie kilka ostrych dźwięków, trochę wyższym tonem niż normalnie.
— Jefri mówi, że nie rozumie działania urządzeń statku. On jest trochę… — sfora szukała odpowiedniego słowa -…on jest bardzo młody. Tak jak ja.
Stal pokiwał głowami ze zrozumieniem. Była to oczywista konsekwencja natury przybyszów, z których każdy był po prostu singlem, ale i tak wydawało mu się to dziwaczne. Każdy z nich zaczynał jako absolutny szczeniak. Na początku był taki jak jego eksperymenty, jak sztucznie stworzone sfory złożone z samych szczeniaków. Wiedzę rodzicielską przekazywano przez coś, co przypominało odpowiednik mowy zewnętrznej. Dzięki temu łatwiej można było oszukać stworzenia, ale w chwili obecnej okoliczność ta wydawała się nadzwyczaj niekorzystna.
— Na pewno są jednak jakieś rzeczy, które może nam wyjaśnić.
Kolejne pomruki ze strony modliszki. Stal pomyślał, że powinien poznać ten język. Dźwięki wydawały się łatwe, te pożałowania godne stworzenia do mówienia używały wyłącznie otworu gębowego, podobnie jak ptaki albo leśne ślimaki. Jak dotąd musiał polegać na Amdiranifanim. Na razie to wystarczało, sfora ufała mu bezgranicznie. Był to kolejny uśmiech fortuny. Podczas niektórych ostatnich eksperymentów Stal próbował używać miłości zamiast oryginalnej kombinacji miłości/okrucieństwa stosowanej przez Ociosa. Szansę na to, by nowa metoda okazała się lepsza, oceniał jako niewielkie. Szczęśliwym trafem Amdiranifani należał do tej grupy eksperymentów. Nawet instruktorzy unikali stosowania negatywnego przymusu. Sfora wierzyła w każde jego słowo… Stal miał nadzieję, że tak samo będzie z modliszką.
— Jest jeszcze inna sprawa. — Amdiranifani przetłumaczył słowa przybysza. — Już wcześniej mnie o to pytał. Jefri wie, jak obudzić pozostałe dzieci — dosłownie użyty przez niego wyraz znaczył „sfory szczeniaków” — ze statku. Czy jest pan zaskoczony, lordzie Stal?
Chociaż już od dawna nie nawiedzały go sny o wielkich sforach dwunogich potworów, Stal wcale nie miał ochoty, aby nagle pojawiło się wokół niego następnych stu młodych przybyszów.
— Nie wiedziałem, że to takie łatwe… Ale nie powinniśmy tego robić w tej chwili. Mamy sporo kłopotów ze znalezieniem jedzenia, które odpowiadałoby Jefriemu. — To była prawda; stworzenie należało do nadzwyczaj wybrednych. — Myślę, że obecnie nie poradzilibyśmy sobie z wykarmieniem choćby nawet jeszcze jednego z pozostałych.
Kolejne pomruki. Następnie kilka ostrych wrzasków Jefriego.
— Jeszcze jedno, lordzie. Jefri uważa, że istnieje możliwość użycia „sprzętu ultrafalowego” statku, aby wezwać na pomoc innych, takich jak jego rodzice.
Fragment Ociosa wysunął się z ciemności. Dwie głowy spojrzały w dół na modliszkę, podczas gdy inna przesyłała lordowi znaczące spojrzenie. Stal nie zareagował, potrafił zachować zimną krew lepiej niż jakakolwiek inna sfora.
— Warto by nad tym pomyśleć. Może przedyskutujecie to razem z Jefrim. Nie chciałbym niczego próbować, dopóki nie zyskamy pewności, że to nie uszkodzi statku. — To był kiepski argument. Zobaczył jak na jednym z pysków fragmentu pojawia się wyraz rozbawienia.
Amdiranifani tłumaczył bezpośrednio jego słowa. Odpowiedź Jefriego była niemal natychmiastowa.
— Nie ma się czym przejmować. Chodziło mu o specjalny rodzaj wezwania. Jefri mówi, że statek wciąż wysyła ten sygnał… sam z siebie… bez przerwy, od czasu kiedy tu wylądował.
Stal nie pamiętał, czy kiedykolwiek usłyszał tak straszliwą groźbę wypowiedzianą tak beztrosko.
Powoli Amdiemu i Jefriemu zaczęto pozwalać wychodzić” na zewnątrz, aby mogli się pobawić na powietrzu. Na początku Amdi był bardzo podenerwowany. Nie przyzwyczajono go do noszenia ubrań. Całe dotychczasowe czteroletnie życie spędził w tamtym ogromnym pokoju. Dużo czytał o tym, jak wygląda świat zewnętrzny, i bardzo chciał go zobaczyć, lecz jednocześnie okropnie się bał. Ale wydawało się, że mały człowiek niesamowicie tego pragnie. Każdego dnia stawał się coraz bardziej osowiały, płakał coraz ciszej. Na ogół płakał z żalu za rodzicami lub siostrą, ale czasami robił to dlatego, że został uwięziony w głębokim lochu.
Dlatego pan Stal, po rozmowie z Amdim, pozwolił im wychodzić niemal każdego dnia, przynajmniej na wewnętrzny dziedziniec. Na początku Jefri po prostu siadał w jednym miejscu, wcale nie rozglądając się wokół. Ale Amdi wkrótce odkrył, że jego towarzysz uwielbia przebywać na dworze i za każdym razem starał się wciągnąć go do zabawy.
Sfory nauczycieli i strażników stały na rogach dziedzińca pokrytego żółkniejącym mchem i przypatrywały się. Amdi i w końcu także Jefri znajdowali wielką uciechę w drażnieniu ich. W pokoju, gdzie wszyscy odwiedzający przyglądali się im z wysokości balkonów, nie zdawali sobie sprawy, że większość dorosłych czuła się bardzo niepewnie w pobliżu Jefriego. Chłopak był co najmniej dwa razy większy od normalnego członka sfory stojącego na czterech łapach. Kiedy podchodził bliżej, przeciętna sfora na ogół zbijała się w kupę i chyłkiem oddalała. Nie lubili patrzeć na niego do góry. Według Amdiego było to bardzo głupie. Jefri, wysoki i chudy, sprawiał wrażenie, iż lada moment się wywróci. A kiedy biegł, wyglądało to tak, jakby przez cały czas usiłował utrzymać równowagę, co nie za bardzo mu się udawało. Dlatego ulubioną zabawą Amdiego podczas pierwszych dni był berek. Kiedy on gonił, starał się zmusić Jefriego, by biegł w kierunku najbardziej antypatycznego spośród białych kurtek. Jeśli im się udało, mogli przejść z berka dwuosobowego do trzyosobowego, kiedy to Amdi ścigał Jefriego, a upatrzony białe kurtki uciekał w popłochu, starając się trzymać jak najdalej od nich obu.
Czasami robiło mu się żal strażników i białych kurtek. Byli tacy duzi i sztywni. Czyżby nie rozumieli, jak zabawnie jest mieć przyjaciela, do którego można podejść, a nawet go dotknąć?
Teraz na dworze niemal przez cały czas panowała noc. Światło dzienne pojawiało się na kilka godzin w okolicach południa. Półmrok, który je poprzedzał, a także następował po nim, był wystarczająco jasny, aby przyćmić światło gwiazd i zorzy, ale zbyt ciemny, by można było rozkoszować się pełnią kolorów. Aczkolwiek Amdi spędził większość swojego życia w zamkniętym pomieszczeniu, orientował się w geometrii otoczenia i uwielbiał obserwować grę świateł. Jefri nie lubił zimowych ciemności… dopóki nie spadł pierwszy śnieg.
Wtedy Amdi otrzymał swoje pierwsze kurtki. Pan Stal postarał się także o to, by uszyto specjalne ubranie dla małego człowieka, wielki, puszysty strój, który okrywał całe jego ciało i dawał więcej ciepła niż dobra sierść.
Po jednej stronie dziedzińca napadało zaledwie sześć cali śniegu, ale w innych miejscach zaspy były wyższe niż Amdi. Na murach zatknięto osłonięte od wiatru pochodnie, których światło odbijało się od śniegu złotymi refleksami. Amdi wcześniej uczył się o śniegu, ale widział go pierwszy raz w życiu. Uwielbiał rozcierać go na jednej ze swych kurtek. Potrafił godzinami wpatrywać się i wpatrywać, próbując dojrzeć pojedyncze płatki, wstrzymując oddech, aby ich nie rozpuścić. Pragnął ujrzeć urzekające sześcioboczne wzorki, aczkolwiek nieco przekraczało to możliwości jego oczu.