— Snycerka ma znakomitych sforotwórców. Może uda się znaleźć dla Ja miejsce w jakimś innym układzie. Ale zrozum… ponowne zmieszanie się dorosłych członków, zwłaszcza tych, którzy nie mówią, jest bardzo trudne. Pojedyncze fragmenty, takie jak Ja, na ogół wcześniej czy później umierają z własnej woli. Po prostu przestają jeść. Ale czasami… Musisz przespacerować się kiedyś po porcie, przyjrzeć się tamtejszym robotnikom. Można tam zobaczyć całkiem spore sfory… ale o umysłach idiotów. Mają nawet kłopoty z utrzymaniem się w całości. Przy pojawieniu się najmniejszego problemu osobnicy rozbiegają się w panice na wszystkie strony. Tak często kończą niefortunne zlepki… — Raz mówił jeden osobnik Strupiarza, raz drugi, wreszcie umilkł. Wszystkie jego głowy zwróciły się w kierunku Ja. Tamten miał zamknięte oczy. Spał? Wciąż oddychał, ale w gardle coś mu grało.
Johanna spojrzała na otwór, którym wchodziło się na strych. Snycerka wystawiła przez właz jedną głowę. Widziana do góry nogami głowa wpatrywała się w Johannę. Przy innej okazji na pewno rozśmieszyłby ją ten widok.
— Jeśli nie zdarzy się żaden cud, to możemy uznać, że Skryba zginął dzisiejszego dnia. Musisz to zrozumieć, Johanno. Ale jeśli ten fragment będzie żył, nawet bardzo krótko, to istnieją duże szansę na odnalezienie zabójcy.
— W jaki sposób, jeśli nie można się z nim porozumieć?
— To prawda, ale przecież wciąż może go nam pokazać. Rozkazałam podwładnym Wendacjusza, aby nikogo nie wypuszczali z pałacu. Kiedy Ja się trochę uspokoi, przejdziemy się z nim po wszystkich pokojach i korytarzach. Ten fragment na pewno pamięta, co przydarzyło się Skrybie i bardzo chce nam to powiedzieć. Jeśli zabójcy są wśród naszych, zauważy ich…
— I narobi hałasu. — Całkiem jak pies.
— Właśnie. Tak więc obecnie najważniejszą sprawą jest zapewnienie mu bezpieczeństwa… i miejmy nadzieję, że nasi lekarze go uratują.
Resztę Skryby znaleźli w kilka godzin później na wieżyczce starych murów obronnych. Według ustaleń Wendacjusza jakaś sfora lub nawet dwie musiały wyjść z lasu i wdrapać się na wieżyczkę, prawdopodobnie po to, by się rozejrzeć. Nosiło to wszelkie znamiona niezbyt fachowo przeprowadzonego rekonesansu, jako że z wieżyczki nie można zbyt wiele zobaczyć nawet za dnia. Ale dla Skryby był to wyjątkowo pechowy zbieg okoliczności. Wyglądało na to, że absolutnie zaskoczył intruzów. Pięciu spośród jego członków zostało w różny sposób przeszytych strzałami, posiekanych i skróconych o głowę. Szósty — Ja — rozbił sobie zad o pochyłą kamienną podstawę u podnóża murów. Następnego dnia Johanna obejrzała wieżę z zewnątrz. Nawet z dołu widziała rude plamy na balustradzie. Cieszyła się, że nie może wdrapać się na szczyt.
Ja umarł w nocy, aczkolwiek nie na skutek kolejnej napaści. Przez cały czas był bowiem pod opieką Wendacjusza.
Przez następne dni Johanna niewiele się odzywała. Nocami trochę płakała. Do diabła z ich lekarzami! Potrafili zdiagnozować złamanie kręgosłupa, ale nie mieli pojęcia o ukrytych ranach, wewnętrznych krwotokach — nigdy o czymś podobnym nie słyszeli. Podobno Snycerka była znana ze swej nowoczesnej teorii, głoszącej, że serce pompuje krew obiegającą całe ciało. Jeszcze tysiąc lat, a może swą wiedzą prześcignie prostego rzeźnika!
Przez chwilę nienawidziła ich wszystkich serdecznie: Strupiarza ze znanych powodów, Snycerki za jej niewiedzę, Wendacjusza za to, że pozwolił zwiadowcom Ociosa podejść tak blisko zamku… i Johanny Olsndot za to, że tak oschle potraktowała Skrybę, kiedy próbował się z nią zaprzyjaźnić.
Co by teraz powiedział? Chciał, żeby im zaufała. Mówił, że Strupiarz i pozostali są dobrzy. Pewnej nocy, w tydzień później, postanowiła pogodzić się ze sobą. Leżała na sienniku przykryta ciężką, ciepłą derką. Wzory wymalowane na ścianach migotały w wątłym blasku dopalających się głowni. W porządku, Skrybo. Zrobię to dla ciebie… Zaufam im.
DWADZIEŚCIA
Pham Nuwen nie pamiętał niczego z pierwszych dni po swej śmierci, którą poprzedziło bolesne konanie Starego. Jakieś niewyraźne zjawy, słowa wypowiadane przez nie wiadomo kogo. Ktoś powiedział mu, że był utrzymywany przy życiu przez chirurga pokładowego. Nic z tego nie pamiętał. Dlaczego podtrzymywano oddychanie? Było to dla niego jednocześnie tajemnicą i afrontem. W końcu przywrócone zostały zwierzęce odruchy. Ciało zaczęło samo oddychać. Oczy otworzyły się. Brak uszkodzeń mózgu, usłyszał głos Zielonej Łodyżki (?), całkowity powrót do zdrowia. Jakiś strąk, który okazał się żywym stworzeniem, mówił całkiem do rzeczy.
To, co pozostało z Phama Nuwena, spędzało mnóstwo czasu na mostku PPII. Statek przypominał mu grubego prosionka. Tych kuzynów stonogi można było spotkać w sianie, którym wyściełana była podłoga Sali Wielkiej w pałacu jego taty na Canberze. Dzieciaki często bawiły się nimi. Stworzonka te nie miały prawdziwych nóg, a tylko tuzin piórkowatych kolców wystających z chitynowego tułowia. Te kolce/czułki zawsze wypychały cały korpus w górę, niezależnie od tego, jak się owad ustawił, tak więc można go było odwrócić na drugą stronę, a tamten pełzł dalej, nawet nie zdając sobie sprawy, że porusza się w odwrotnej pozycji niż poprzednio. Spiny ultranapędu wyglądały właśnie jak odnóża prosionka, aczkolwiek nie posiadały tak sprawnych stawów. Kadłub jednostki był gruby i gładki, lekko zwężony w środku.
Tak więc Pham Nuwen skończył we wnętrzu prosionka. Całkiem nieźle jak na nieboszczyka.
A teraz siedział na mostku. Jakaś kobieta często go tu przyprowadzała. Wydawało się, że wie, jak fascynuje go to miejsce. Ekrany wypełniały całe ściany, wyglądało to dużo lepiej niż za czasów, kiedy podróżował jako kupiec. Gdy w oknach pojawiał się obraz przekazywany przez zewnętrzne kamery statku, widok był równie piękny jak na mostkach z oszkloną kopułą, które widywał na statkach floty Queng Ho.
Wyglądało to na wytwór fantazji lub na symulacje graficzne. Jeśli siedział wystarczająco długo, mógł zauważyć, że gwiazdy płyną po niebie. Statek wykonywał około dziesięciu ultraskoków na sekundę: skok, rekomputacja i kolejny skok. W tej części Przestworzy mogli każdym skokiem przemierzyć odległość jednej tysięcznej roku świetlnego, a nawet większą, ale wtedy czas rekomputacji znacznie by się wydłużył. Przy dziesięciu skokach na sekundę robili ponad trzydzieści lat świetlnych na godzinę. Same skoki były niezauważalne dla człowieka, natomiast pomiędzy skokami spadali swobodnie z tą samą prędkością własną, z jaką wyruszyli z Przekaźnika. Nie było więc żadnych dopplerowskich przesunięć tak charakterystycznych dla lotów relatywistycznych, gwiazdy były równie czyste jak oglądane z jakiegoś pustego kawałka nieba lub podczas zwykłego przelotu na wolnych obrotach. Bez żadnych zakłóceń przesuwały się powoli przed jego oczami, a im bliżej były oglądającego, tym przesuwały się szybciej. W ciągu pół godziny przemierzał większą odległość niż z flotą Queng Ho w ciągu półwiecza.