Chwila głuchej ciszy ustąpiła miejsca największemu harmi-drowi, jaki Johanna miała okazję słyszeć. Były zwyczajowe gulgotania, a także inne dźwięki — przenikliwe syczenie na granicy słyszalności. Po drugiej stronie namiotu dwa Szpony, których nie znała, rzuciły się ku sobie i zmieszały się na jej oczach. Przez chwilę oszalałej radości tworzyły wielką sforę złożoną z dziewięciu lub dziesięciu członków.
Teraz odzyskamy statek! Johanna ruszyła, by uściskać Snycerkę, ale królowa nie krzyczała wraz z innymi. Przycupnęła, trzymając wszystkie głowy blisko siebie i drżąc.
— Snycerko? — Poklepała po szyi jednego z wielkich grubasów. Odsunął się gwałtownie, a jego ciało wiło się w spazmach.
Apopleksja? Zawał? Szukała w głowie nazw pradawnych śmiertelnych chorób. Jak mogą się one objawiać u sfory? Działo się coś strasznego, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Johanna zerwała się na równe nogi.
— Pielgrzymie! — wrzasnęła.
Pięć minut później wyniesiono Snycerkę z namiotu. To miejsce wciąż przypominało dom wariatów, ale Johanna nic już nie słyszała. Pomogła ułożyć królową na specjalnym wózku, lecz potem nikt już jej nie dopuszczał w pobliże Snycerki. Nawet Pielgrzym, wczoraj tak chętnie tłumaczący, odepchnął ją na bok.
— Wszystko będzie dobrze — powiedział tylko, po czym pobiegł na przód wozu i schwyciwszy za uprząż, popędził dwa ciągnące go kosmate Niewiadomoco. Wóz ruszył otoczony kilkoma sforami straży. Na krótką chwilę świat Szponów znów nagle wydał jej się dziwaczny i obcy. Najwyraźniej sytuacja była poważna. Ktoś mógł umrzeć. Wszyscy biegali na wszystkie strony. A jednocześnie… sfory zbiły się w zwarte grupy. Nikt nie zbliżał się zbytnio do pozostałych. Nikt nie mógł nikogo dotknąć.
Po krótkiej chwili Johanna wypadła z namiotu za wozem. Starała się biec po błotnistej ścieżce przecinającej wrzosowisko i niemal udało jej się dogonić odjeżdżających. Wokół panował chłód i wilgoć, wszystko było szare jak lufa ich działa. Zaraz, zaraz… wszyscy stali pochłonięci testem… czy to kolejny podstęp Ociosa? Johanna potknęła się i upadła na kolana, grzęznąc w błocie. Wóz skręcił za róg ulicy, jego koła potoczyły się w dół po kocich łbach. Zniknął jej z oczu. Wstała i zaczęła brnąć przez mokrą trawę, teraz już wolniej. Czuła się bezradna, po prostu bezradna. Zaprzyjaźniła się ze Skrybą i Skryba został zabity. Zaprzyjaźniła się ze Snycerką i teraz…
Szła wyłożoną kamieniami aleją pomiędzy zamkowymi spichrzami. Nie widziała wozu, ale słyszała stukot kół daleko przed sobą. Sfory z Wendacjuszowych służb bezpieczeństwa przebiegały obok niej w tę i z powrotem, zatrzymując się co jakiś czas w niszach ułatwiających mijanie się z tymi, którzy biegli z naprzeciwka. Nikt nie odpowiadał na jej pytania — najprawdopodobniej żadna z tych sfor nie mówiła po samnorsku.
Johanna omal się nie zgubiła. Dochodził do niej hałas, jaki robił wóz, ale po chwili najwyraźniej znowu gdzieś skręcił. Zaraz potem usłyszała go ponownie, za swoimi plecami. Zabierali Snycerkę do jej domku! Cofnęła się i po kilku minutach wspinała się ścieżką do dwupiętrowej chaty, którą dzieliła z królową przez ostatnie kilka tygodni. Była zbyt wyczerpana, aby biec. Wolno podeszła pod górę, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo jest przemoczona i ubłocona. Wóz zatrzymał się około pięciu metrów od drzwi. Straże rozstawiono na całym wzgórzu, ale kusz nie naciągnięto.
Popołudniowe słońce znalazło szparę pomiędzy chmurami zasłaniającymi zachodnią część nieba i na chwilę oświetliło podmokłe wrzosowisko i lśniącą linię lasu, który kontrastował ze wzgórzami. Taka kombinacja światła i ciemności zawsze wydawała się Johannie szczególnie piękna. Żeby tylko nic jej się nie stało.
Straże pozwoliły jej przejść. Wędrownik Wickwrackstrup stał wokół wejścia. Trzech jego członków spoglądało na zbliżającą się Johannę. Czwarty, Strupiarz, wsuwał swą długą szyję przez szparę w drzwiach, przypatrując się temu, co działo się w środku.
— Chciała, żeby przywieźć ją tutaj, gdy to się stało — oznajmił Wędrownik.
— Co… co się stało? — spytała Johanna.
Pielgrzym wykonał gest, który był odpowiednikiem wzruszenia ramionami.
— Wszystko przez szok spowodowany wystrzałem. Ale w zasadzie cokolwiek mogło być przyczyną. — Coś uderzyło ją w geście, jaki wykonywały jego rozłatane na wszystkie strony głowy. Wstrząśnięta Johanna spostrzegła, że tamten się śmieje, cały rozanielony.
— Chcę ją zobaczyć!
Strupiarz pośpiesznie wycofał się, gdy ruszyła do drzwi.
Wnętrze oświetlało jedynie słońce, które przedostawało się do środka przez szparę w drzwiach i wąskie okienka. Musiała chwilę odczekać, aż jej wzrok się przyzwyczaił. W powietrzu unosił się zapach… czegoś mokrego. Snycerka leżała, tworząc kółko na pikowanym materacu, na którym kładła się każdego wieczoru. Johanna przemierzyła pokój i uklękła tuż przy sforze. Snycerka cofnęła się nerwowo, nie pozwalając się dotknąć. Wszędzie było pełno krwi i coś, co wyglądało jak kupa flaków, leżało na środku materaca. Johanna czuła, że zaraz zwymiotuje.
— Sny… Snycerko? — odezwała się słabym głosem.
Jeden z członków królowej podszedł i położył jej pysk na dłoni.
— Witaj, Johanno. To bardzo… dziwne uczucie mieć kogoś przy sobie w takiej chwili.
— Ty krwawisz. Co się dzieje? Delikatny, ludzki śmiech.
— Boli mnie, ale to dobrze… Zobacz. — Jej ślepiec trzymał w szczękach coś małego i mokrego. Inny lizał to coś. Cokolwiek to było, wierciło się na wszystkie strony, żywe. Johanna przypomniała sobie jak całkiem niedawno część Snycerki zaczęła nabierać niezgrabnych, zaokrąglonych kształtów.
— Dziecko?
— Tak. A jutro lub za dwa dni będę miała następne. Johanna usiadła na drewnianej podłodze, zakrywając twarz dłońmi. Znowu chciało jej się płakać.
— Czemu nic mi nie powiedziałaś?
Przez chwilę Snycerka milczała. Lizała małego ze wszystkich stron, a potem położyła go na brzuchu tego członka, który zapewne był matką. Nowo narodzony przytulił się do ciepłego ciała, moszcząc się wygodnie w gęstym futerku. Johanna nie słyszała, żeby wydawał jakieś dźwięki. W końcu królowa się odezwała.
— Nie wiem… nie wiem, czy mnie zrozumiesz. To dla mnie bardzo trudne.
— Rodzenie dzieci? — Dłonie Johanny lepkie były od krwi, którą przesiąkł materac. Jasne, że to trudne, ale tak przecież zawsze zaczyna się życie na świecie takim jak ten. W bólu, który potrzebuje przyjacielskiego wsparcia; w bólu, który prowadzi do radości.
— Nie. Rodzenie dzieci wcale nie jest trudne. Jeśli mnie pamięć nie myli, rodziłam ponad sto razy. Jakby ci to wytłumaczyć, żebyś zrozumiała? Wy, ludzie, nie macie szans, aby próbować żyć wiecznie, wasze potomstwo nigdy nie stanie się wami.
Ale dla mnie oznacza to koniec duszy, która żyje już sześćset lat. Widzisz, zatrzymam tych dwoje, aby stali się częścią mnie samej… i po raz pierwszy od wielu wieków nie jestem jednocześnie ich matką i ojcem. Stanę się nowikiem.
Johanna spojrzała na ślepca i na śliniącego się młodzika. Sześćset lat kazirodztwa. Jak długo mogłaby jeszcze ciągnąć w ten sposób, zanim jej umysł doczekałby się całkowitego rozpadu. Po raz pierwszy nie jest matką i ojcem.