Выбрать главу

Błękitny Pancerzyk otworzył okno z informacjami o aktualnym stanie aktywności stoczni.

— Hmm. Hmm. Wygląda na to, że sir Rihndell jest obecnie niezwykle zajęty. — Przekrzywił odroślą w stronę statków widocznych na oknie przekazującym widok z zewnątrz.

— Może prowadzi także złomowisko — mruknął Pham.

Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka weszli do śluzy ładunkowej, aby przygotować się do swej pierwszej wyprawy na powierzchnię. Skrodojeźdźcy podróżowali wspólnie już ponad dwieście lat, a Błękitny Pancerzyk był kontynuatorem jeszcze wcześniejszych tradycji kupieckich. Niemniej obydwoje spierali się zawzięcie, jaką postawę najlepiej będzie przyjąć wobec „świętego Rihndella”.

— Oczywiście, że Błogie Wytchnienie to absolutnie typowy klient, drogi Pancerzyku. Jest tak typowy, że pamiętałabym go, nawet gdybym w życiu nie miała skrody. Ale interes, który nas tutaj sprowadza, nie przypomina niczego, co robiliśmy wcześniej.

Błękitny Pancerzyk odburknął coś i wepchnął jeszcze jedną paczkę do szarfy ładunkowej. Szarfa była przepiękna. Zrobiona z wytrzymałego, elastycznego materiału, wspaniale chroniła wszystko, co znajdowało się w środku.

Przygotowywali się do procedury, którą zawsze stosowali w nowych systemach pierścieniowych i która wcześniej zapewniła im wiele sukcesów. Wreszcie Błękitny Pancerzyk odpowiedział:

— Oczywiście, że są pewne różnice: przede wszystkim mamy niewiele rzeczy do zaoferowania w zamian za naprawy, a także nie mieliśmy wcześniej żadnych kontaktów handlowych. Jeśli nie zrobimy wrażenia twardych i zdecydowanych kontrahentów, to nic tu nie zdziałamy! — Sprawdził liczne czujniki, które znajdowały się po bokach skrody, a następnie odezwał się do ludzi:

— Czy chcecie, abym poruszył jakąś kamerą? Czy z każdej jest wyraźny widok? — Zasoby świętego Rihndella okazały się wyjątkowo ubogie, kiedy poprosili go o wynajęcie im częstotliwości a może po prostu był ostrożny.

— Obraz ze wszystkich jest dobry — odpowiedział głos Phama. — Czy mnie słyszysz? — Głos dochodził przez mikrofon znajdujący się wewnątrz skrod. Połączenie było utajnione.

— Tak.

Skrodojeźdźcy wyśliznęli się przez śluzy PPII na powierzchnię i wniknęli do środka łukowato sklepionego korytarza, który stanowił teren świętego Rihndella.

Od środka łukowate sklepienie przypominało przezroczysty tunel, znikające w dali ściany zbudowano z naturalnych okien, przez które przyglądali się statkom aktualnych klientów świętego Rihndella i szybującym powyżej okruchom tworzącym wielki pierścień. Widoczne przez tunel słońce wydawało się ciemniejsze, otoczone jakąś nieregularną, świetlistą koroną. To bez wątpienia był rój satelitów zasilających. Systemy pierścieniowe z natury nie potrafią odpowiednio wykorzystać centralnie położonego źródła energii. Przez chwilę Jeźdźcy zatrzymali się, zachwyceni, gdyż widok nasuwał skojarzenie z morzem, większym od wszystkich innych mórz. Rozlane szeroko światło przywodziło na myśl fale odbijające wieczorny blask zachodu, a tysiące szybujących wolno bryłek wyglądały jak leniwy plank-ton na przybrzeżnych płyciznach.

Plac, na którym znaleźli się po chwili, był bardzo zatłoczony. Ciała widocznych stworów były dość zwyczajne, aczkolwiek Zielona Łodyżka nie rozpoznawała żadnego z gatunków. Najwięcej było zębonogów, które kierowały stocznią świętego Rihn-della. Po chwili jeden z nich wypłynął ze ściany niedaleko śluzy PPII. Zabrzęczał coś, co zostało przetłumaczone na triskwe-liński:

— Do działu transakcji, tędy.

Sprawnie poruszając się na nogach przypominających kły słoniowe, podszedł do otwartego pojazdu. Skrodojeźdźcy usadowili się za nim i ruszyli szybko wzdłuż łukowatego korytarza. Błękitny Pancerzyk kiwnął na Zieloną Łodyżkę.

— Stara historia, co? I po co mu teraz te nogi? — Był to jeden z najstarszych jeździeckich żartów, ale zawsze zabawny. Dwie nogi czy cztery — wykształcone z płetw, zębów czy czegokolwiek innego — były bardzo przydatne do poruszania się po lądzie. Ale podczas podróży w przestrzeni niewiele przecież znaczyły.

Pojazd posuwał się z szybkością stu metrów na sekundę, lekko się chybocząc, kiedy przelatywali z jednego segmentu pierścienia na drugi. Błękitny Pancerzyk prowadził zwyczajową pogawędkę z przewodnikiem, rodzaj wstępnej rozmowy, co stanowiło dla niego jedną z większych życiowych przyjemności i było dla Zielonej Łodyżki wyraźnym znakiem, że jej partner jest w swoim żywiole.

— Gdzie teraz jedziemy? A cóż to za stworzenia? A ci, czego mogą szukać u świętego Rihndella? — Wszystko okraszone jowialnym humorem i pełne życzliwej serdeczności, całkiem jak u ludzi. Kiedy go zawodziła pamięć krótkotrwała, natychmiast wspomagał się skrodą.

Zębonóg mówił ledwie łamanym triskwelińskim i najwyraźniej nie rozumiał niektórych pytań.

— Jedziemy do Mistrza Sprzedaży… to są pomocnicze stworzenia… a to sprzymierzeńcy dużego nowego klienta…

Ale te wymuszone odpowiedzi przewodnika w ogóle nie zbiły Błękitnego Pancerzyka z pantałyku. Bardziej interesowały go reakcje. Większość ras miała interesy nie znane komuś takiemu jak Błękitny Pancerzyk czy Zielona Łodyżka. Bez wątpienia Błogie Wytchnienie zamieszkiwały miliardy stworzeń, których absolutnie nie zrozumieliby ani Jeźdźcy, ani Ludzie, ani na przykład Dirokimowie. Zwyczajna rozmowa jednak często pozwalała znaleźć odpowiedź na dwa podstawowe pytania: „Co masz mi do zaoferowania, czego mógłbym potrzebować?” i „W jaki sposób mógłbym cię przekonać, abyś mi to dał?” Pytania Błękitnego Pancerzyka były rodzajem sondy, która miała ustalić osobowości, interesy i możliwości ewentualnych klientów.

Jeźdźcy grali w duecie. Podczas gdy Błękitny Pancerzyk kontynuował pogaduszki, Zielona Łodyżka przyglądała się wszystkiemu dookoła, rejestrując swoje spostrzeżenia w skro-dzie i starając się skonfrontować całe otoczenie z tym, co już kiedyś mieli okazję poznać. Starała się zbadać, jaki jest poziom technologicznego zaawansowania, czego miejscowi mogą potrzebować, co będzie tu działać. Przy tak płaskich przestrzeniach antygraw nie przyda się na wiele. A w tych nisko położonych rejonach Przestworzy większość najbardziej wymyślnych urządzeń z góry natychmiast przestanie działać. Robotnicy po zewnętrznej stronie długich okien byli ubrani w dopasowane i dobrze wykonane skafandry ciśnieniowe. Skafandry z Górnych Przestworzy, z własnymi polami siłowymi, nie wytrzymają tu więcej niż kilka tygodni.

Mijali rzędy drzew pnących się jak winorośle. Niektóre z pni obejmowały ściany przezroczystych łuków, inne wlokły się wzdłuż ich trasy przez setki metrów. Wokół roślin szybowało mnóstwo zębonogich ogrodników, ale nie było żadnego śladu jakichkolwiek upraw. Rośliny pełniły wyłącznie rolę ozdoby. Tu i ówdzie tysiące kilometrów ponad płaszczyznę pierścienia wznosiły się budowle, rzucały ostre cienie, które widzieli podczas zbliżania się do systemu. Głos Ravny i Phama zabrzęczał w jej łodyżce. Usłyszała ciche pytanie o wieże i spekulacje na temat celowości wznoszenia podobnie niestabilnych cudactw. Zarejestrowała wygłaszane przez nich opinie do późniejszego rozważenia… ale wątpiła w ich hipotezy. Niektóre miałyby sens jedynie w odniesieniu do Górnych Przestworzy, inne wydawały się nieprawdopodobne ze względów czysto ekonomicznych.

Zielona Łodyżka widziała już osiem cywilizacji żyjących na systemach pierścieniowych. Powstawały one na ogół w konsekwencji jakichś katastrof lub wojen (czasami tylko zdarzało się, że system pierścieniowy został rozmyślnie wybrany na siedlisko). Zgodnie z danymi w bibliotece PPII, Błogie Wytchnienie jeszcze dziesięć milionów lat temu było normalnym systemem planetarnym. Potem wynikł jakiś spór dotyczący podziału gruntów. Młoda rasa z niższych regionów Przestworzy pomyślała o skolonizowaniu systemu i eksterminacji wymierających mieszkańców. Niestety przeliczyli się w swych możliwościach, nie biorąc pod uwagę, że wymierający autochtoni wciąż potrafią zabijać, wskutek czego system został obrócony w kupę gruzu. Prawdopodobnie młoda rasa przeżyła kataklizm. Ale jeśli po dziesięciu milionach lat żyli jeszcze jacyś przedstawiciele tych zabójców, z pewnością stanowili jedną z najbardziej strupieszałych starych ras zamieszkujących system. Najprawdopodobniej od tamtego czasu przez Błogie Wytchnienie przewinęło się co najmniej tysiąc nowych ras i każda z nich starała się coś zrobić, by jakoś mądrze zagospodarować pierścienie i gazowy obłok pozostały po klęsce, które nie były może całkowicie zrujnowane, ale na pewno bardzo, bardzo… stare. Biblioteka pokładowa twierdziła, że żadna rasa z Błogiego Wytchnienia nie przeszła do Transcendencji od ponad tysiąca lat. Ten fakt był ważniejszy niż wszystkie pozostałe. Obecna cywilizacja przeżywała dopiero swój świt, doskonaląc się w swej mierności. Bardziej niż cokolwiek innego system przypominał sadzawkę pływową nieopodal brzegu morskiego, troskliwie chronioną i pielęgnowaną, osłoniętą przed zbyt mocnymi falami, które mogłyby zniszczyć obrastające ją misterne krzewy. Najwyraźniej zębonogi były najbardziej energicznym z występujących tu gatunków i w zasadzie jedynym zainteresowanym jakimkolwiek handlem z przybyszami spoza systemu.