Ich pojazd zwolnił i spiralnym lotem wleciał na małą wieżyczkę.
— Na Wielką Flotę, ile bym dał, żeby być tam razem z nimi! — Pham Nuwen machnął ręką w stronę obrazów przekazywanych przez kamery zamontowane w skrodach. Od czasu gdy Jeźdźcy znaleźli się poza statkiem, wpatrywał się w okna, co jakiś czas gapiąc się szeroko otwartymi oczyma na krążące pierścienie i w roztargnieniu szybując w tę i z powrotem pomiędzy sufitem a podłogą kabiny. Ravna nigdy nie widziała go tak pochłoniętego wydarzeniami, tak podnieconego. Niezależnie od tego, jak fałszywe zaszczepiono mu kupieckie wspomnienia, naprawdę wierzył, że jego udział w negocjacjach mógłby mieć duże znaczenie. I może miał rację.
Pham zleciał na dół spod sufitu i przyciągnął się bliżej ekranu. Wyglądało na to, że za chwilę zaczną się poważne targi.
Skrodojeźdźcy przybyli do kulistego pomieszczenia o średnicy około pięćdziesięciu metrów. Wyglądało na to, że unoszą się mniej więcej w jego środku. Ze wszystkich stron wyrastały drzewa, kierując się do środka kuli. Jeźdźcy wyglądali, jakby szybowali kilka metrów od czubków drzew. Tu i ówdzie pomiędzy gałęziami można było zauważyć podłoże udekorowane mozaiką z kwiatów. Sprzedawcy świętego Rihndella siedzieli na najwyższych drzewach. Każdy z nich obejmował kończynami podobnymi do kłów sam wierzchołek. Rasy zębonogie były dość powszechne w galaktyce, ale Ravna po raz pierwszy widziała takie stworzenia. Układem ciała nie przypominały absolutnie niczego, co pamiętała ze swych rodzinnych stron i do tej pory nie potrafiłaby dokładnie powiedzieć, jak właściwie wyglądają. Gdy tak siedzieli na drzewach, ich nogi przypominały bardziej palce szkieletu owinięte wokół pnia. Ich główny rep — ten, który twierdził, że jest świętym Rihndellem we własnej osobie — miał nogi w dwóch trzecich pokryte ornamentami. Na dwóch oknach widać było zbliżenie przepięknych płaskorzeźb. Pham uważał, że dobrze byłoby rozumieć znaczenie tych glifów.
Rozmowy toczyły się bardzo wolno. Triskweliński był dość powszechnym językiem, lecz urządzenia tłumaczące nie działały zbyt dobrze w tak głęboko położonych regionach Przestworzy, a wśród stworów od świętego Rihndella znajomość języka handlowego była śladowa. Ravnę przyzwyczajono do dobrych tłumaczeń. Nawet wiadomości z Sieci, które czytała, były zazwyczaj zrozumiałe, aczkolwiek nieraz zdarzały się nieporozumienia.
Rozmawiali już dwadzieścia minut i na razie zdołali jedynie ustalić, że święty Rihndell mógłby okazać się zdolny do dokonania napraw w PPII. Po części wynikało to z dość okrężnej taktyki Jeźdźców, ale także z innych względów. Uciążliwość negocjacji najwyraźniej sprawiała Phamowi przyjemność.
— Rav, to zupełnie przypomina transakcje Queng Ho. Twarzą w twarz z kosmitami i prawie żadnego wspólnego języka.
— Kilka godzin temu przesłaliśmy im opis wszystkich usterek wymagających naprawy. Dlaczego powiedzenie „tak” lub „nie” musi zająć tak wiele czasu?
— Ponieważ się targują — powiedział Pham, uśmiechając się od ucha do ucha. — Nasz przenajświętszy Rihndell — machnął ręką w stronę tubylca o rzeźbionych nogach — pragnie przekonać nas, jak olbrzymich nakładów będzie wymagać ta usługa… O Boże, szkoda, że mnie tam nie ma.
Nawet Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka wydawali się Ravnie dziwni. Ich triskweliński stał się nagle ubogi i koślawy, niewiele lepszy od tego, jakim władał święty Rihndell. Duża część rozmów przypominała opowiadanie w kółko tych samych rzeczy. Pracując dla Organizacji Vrinimi kilkakrotnie uczestniczyła w transakcjach sprzedaży. Ale nie pamiętała, żeby kiedykolwiek musiała się targować. Miała do dyspozycji bazę danych z cenami i wspomaganie strategiczne oraz wyraźne wskazówki od podwładnych Grondra. Strony albo decydowały się na zawarcie transakcji, albo nie, i już. Całe przedstawienie z udziałem Skrodojeźdźców i świętego Rihndella było najdziwniejszą rzeczą, jaką widziała.
— Obecnie sprawy idą całkiem nieźle… przynajmniej tak mi się wydaje. Kiedy przyjechaliśmy jeden z tych kostnonogich wziął próbki od Błękitnego Pancerzyka. Teraz wiedzą dokładnie, co możemy im dać. Najwyraźniej coś z tych próbek przypadło im do gustu.
— Tak?
— Jasne. Święty Rihndell właśnie łaja nas za to, że nasz towar jest szkodliwy dla zdrowia tubylców.
— Cholera, być może nie mamy na pokładzie nic takiego, co by chcieli od nas wziąć. W końcu to nie miała być podróż handlowa. — Błękitny Pancerzyk i Zielona Łodyżka przeszukali cały statek wybierając jako „próbki produktów” te rzeczy spośród zapasów pokładowych, bez których PPII i jego załoga jakoś mogli się obyć. Wśród nich były sensory i zestaw komputerowy skonstruowany do stosowania w Dolnych Przestworzach. Konieczność oddania niektórych z tych przedmiotów byłaby prawdziwą stratą. Ale tak czy inaczej potrzebujemy naprawy.
Pham zachichotał.
— Nie. Musi być coś, co święty Rihndell chciałby dostać. W przeciwnym razie nie marnowałby czasu na ględzenie… Słyszysz, jak jęczy, że czeka jeszcze mnóstwo innych klientów, którzy też mają swoje potrzeby? Ten święty Rihndell to całkiem ludzki gość.
Nagle usłyszeli jakiś odgłos podobny do ludzkiego śpiewu, przechwycony przez łącza Skrodojeźdźców. Ravna odwróciła kamery zamontowane na Zielonej Łodyżce w stronę, skąd płynął ten dźwięk. Z „poszycia” lasu, z drugiej strony kuli, wychynęły trzy nowe stwory.
— Patrz… ale piękne! To motyle! — zawołała Ravna. — Hę?
— To znaczy wyglądają jak motyle. Wiesz, co to są motyle? Hmm. To takie owady z wielkimi kolorowymi skrzydłami.
Gigantyczne motyle. Ciała nowo przybyłych budową bardzo przypominały ludzi. Stworzenia miały sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu i pokrywało je miękkie, brązowe futro. Znad łopatek wyrastały im skrzydła o rozpiętości sięgającej dwóch metrów, upstrzone pastelowymi plamami w różnych odcieniach żółtego i niebieskiego, niektóre bardziej zdobne, inne mniej. Z pewnością stanowiły sztuczny dodatek lub genoinżynieryjny zbytek. Nie nadawały się do latania w żadnym polu grawitacyjnym, lecz tutaj, w stanie nieważkości… Cała trójka przez chwilę unosiła się przy wejściu, wpatrując się swymi wielkimi, łagodnymi oczyma w Skrodojeźdźców. Następnie miarowymi ruchami motyle zaczęły machać skrzydłami i poszybowały z wdziękiem ponad las. Cała scena wyglądała jak z jakiegoś filmu dla dzieci. Stworzenia miały zuchwałe miny, guzikowate nosy jak domowe jorakorny, a oczy szerokie i lękliwe, jakby wyjęte z ludzkich filmów animowanych. Ich głosy przypominały dziecięcy śpiew.