– Nie. Chcę tylko pożyczyć trochę sprzętu.
Austin wymienił listę życzeń i poprosił, żeby dostarczono ekwipunek na “Turguta”. Kapitan odrzekł, że to żaden problem. Zaczął wydawać rozkazy załodze. Austin poszedł do swojej kajuty i włączył laptop. Znalazł stronę internetową firmy oferującej zdjęcia satelitarne i poprosił o fotografie rosyjskiego wybrzeża Morza Czarnego. Przyjrzał się im dokładnie, ale nie zauważył nic niezwykłego. Nie był zaskoczony. Rosjanie nie reklamowali swojej tajnej bazy.
Wystukał numer na telefonie Globalstar. W Stanach było jeszcze wcześnie, ale wiedział z czasów swojej pracy w CIA, że Sam Leahy będzie w biurze.
– Jaka pogoda w Langley? – zapytał, kiedy usłyszał znajomy tubalny głos.
Cisza.
– Wybrałeś zły numer, koleś. Jeśli chcesz prognozę pogody, zadzwoń do Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych. Podobno te cholerne cwaniaki z NUMA wiedzą wszystko.
– Prawie wszystko, Sam. Dlatego dzwonię do ciebie po pomoc.
– Wiedziałem, że wrócisz skruszony do Firmy. Cieszę się, że cię słyszę. Jak leci, stary wilku morski?
– Może być. Ciągle trzymają cię za biurkiem?
– Już niedługo. Za sześć miesięcy emeryturka. A potem czartery wędkarskie na Chesapeake. Mogę cię wziąć na pierwszego oficera, jeśli kiedyś znudzi ci się waszyngtoński wyścig szczurów.
– Kusząca propozycja. Na razie wpisz mnie na jeden rejs. A teraz potrzebuję informacji. Co wiesz o dawnych radzieckich bazach okrętów podwodnych?
– Temat rzeka. Co cię konkretnie interesuje?
– Ich konstrukcja.
– Zacznę od tego, że były wielkie. Musiały pomieścić takie cacka, jak tajfuny. Długość sto siedemdziesiąt metrów, szerokość prawie dwadzieścia trzy, wyporność 26 000 ton. Prawdziwe potwory. Na każdym dwadzieścia pocisków z głowicami nuklearnymi. Ruscy chcieli je ukryć przed atakiem jądrowym, więc budowali głębokie schrony. Nauczyli się tego od Niemców. Schrony dla U-Bootów całkiem nieźle wytrzymywały alianckie bombardowania. Najczęściej robili tunel w zboczu góry i wykładali go kilkumetrową warstwą wzmocnionego granitu.
– Znasz lokalizację tych baz?
– Mogę zdobyć.
Austin wyczuł w tej odpowiedzi ukryty warunek.
– Naprawdę bardzo byś mi pomógł, gdybyś coś wygrzebał.
– Nie ma problemu. Większość takich materiałów już odtajniono. Jednak trzymam cię za słowo w sprawie czarteru.
Austin odetchnął z ulgą. Obawiał się, że Leahy będzie musiał dostać zgodę swoich szefów.
– Jasne. Ty załatwisz przynętę, ja zorganizuję piwo.
Austin podał Leahy’owi swój adres e-mailowy, podziękował i wyłączył się. Rozpracował na komputerze kilka problemów logistycznych, potem wyszedł sprawdzić przygotowania do wyprawy z kapitanem Kemalem. Na pokładzie stał już stos pudeł ze sprzętem, o który prosił. Ciężarówka była w drodze, żeby przewieźć ekwipunek na “Turguta”. Pozostało czekać na resztę Zespołu Specjalnego. Austin sprawdzał sprzęt z listą, gdy odezwał się jego telefon. Dzwonił Joe Zavala.
– Jesteśmy na lotnisku.
– Co tak długo?
Zavala westchnął głośno.
– Wyrwałeś mnie z ramion najpiękniejszej kobiety na tej planecie i jeszcze narzekasz?
– Każda twoja nowa znajoma jest najpiękniejszą kobietą na tej planecie.
– Widocznie mam szczęście.
– Kiedyś mi podziękujesz za uratowanie cię przed małżeństwem.
– Nie wypowiadaj tego słowa nawet w żartach.
– Później pogadamy o twoim życiu miłosnym. Kiedy możecie być na “Argo”?
– Gamay łapie taksówkę, a Paul układa bagaż przy krawężniku. Czy można wiedzieć dlaczego ściągnąłeś nas tu w takim tempie z drugiego końca świata?
– Bo stęskniłem się za waszymi uśmiechniętymi gębami.
– Jasne. Przywiozłem ci twoją pukawkę. Bowena.
– Resztę też?
– Mój system doręczania metalowych przesyłek? – zapytał Zavala, mając na myśli własną broń. – Jasne. Naprawdę myślisz, że ten cały złom będzie nam potrzebny?
– Mam nadzieję, że nie – odparł Austin. – Jednak na wszelki wypadek staraj się nie zamoczyć prochu.
12
Rocky Point, Maine
Obraz na wielkim monitorze komputera wyglądał jak profil bardzo wysokiego żółwia. Leroy Jenkins klikał myszą, dopóki skorupa nie spłaszczyła się, jakby przejechała po niej osiemnastokołowa ciężarówka. Zrobił kilka wyliczeń z danych na ekranie i wyrzucił z siebie potok przekleństw, które zwykle rezerwował dla splątanej liny przy pułapce na homary. Odwrócił się od komputera na obrotowym krześle i spojrzał w okno. Z wysokiego białego domu na wzgórzu miał wspaniały widok na port i morze.
Na nabrzeżu trwała gorączkowa krzątanina. Spycharko-ładowarki zgarniały szczątki i wrzucały do ciężarówek. Wózki widłowe, używane zwykle przed zimą do ustawiania łodzi na wielopoziomowych stojakach, zbierały wraki z parkingu i układały w rzędzie, żeby właściciele mogli je zabrać. Dźwigi wyciągały z wody resztki motelu.
Kuter Jenkinsa został zacumowany przy molo miejskim wśród innych jednostek, które szczęśliwie nie znalazły się na drodze wielkiej fali. Jenkins przetarł oczy, odwrócił się z powrotem do komputera i wprowadził kilka nowych liczb. Po paru minutach pokręcił głową. Zrobił już mnóstwo symulacji z różnymi kombinacjami danych i nic nie miało sensu. Ucieszył się na dźwięk dzwonka przy drzwiach. Wyszedł do holu i zawołał z góry, że otwarte.
Był to szeryf Charlie Howes.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?
– Jasne, że nie. Chodź na górę. Bawiłem się trochę komputerem.
Szeryf wszedł do gabinetu na poddaszu i rozejrzał się.
– Ładnie urządziłeś ten pokój – pochwalił, patrząc na porządnie ustawione szafki z dokumentami i półki z książkami.
– Dzięki, Charlie. To nie moja zasługa – odrzekł Jenkins i wziął oprawioną fotografię przystojnej kobiety w średnim wieku. Uśmiechała się do obiektywu z kokpitu żaglówki. – Mary wiedziała, że samo łowienie homarów nie uratuje mnie przed starczym rozmiękczeniem mózgu. Gabinet na strychu to był jej pomysł. Znałeś ją. Potrafiłaby zrobić jedwabną torebkę ze świńskiego ucha.
– Nieźle jej poszło oszlifowanie twoich ostrych kantów.
Jenkins roześmiał się i znów zerknął przez okno.
– Biorąc pod uwagę twardy materiał do obróbki, to był prawdziwy cud. Widzę, że robota na dole posuwa się naprzód.
– Sprzątają port bardzo szybko. Obawialiśmy się wycieków ropy ze zbiorników paliwa, ale stanowy urząd ochrony środowiska ma to pod kontrolą. Musiałem urwać się na chwilę dziennikarzom, i wszędzie pełno facetów z ubezpieczeń. Widzę, że pracowałeś na komputerze. Doszedłeś do czegoś?
– Próbowałem. Siadaj i patrz. Może mi się przydać twoja intuicja detektywa.
Mimo prostego języka i wiejskiego sposobu bycia szeryf nie był ciemniakiem. Ukończył kryminalistykę na uniwersytecie stanowym. Odpowiedział sceptycznym parsknięciem i przysunął stołek do krzesła Jenkinsa. Zmrużył oczy i wpatrzył się w ekran.
– Co to za ciężarny wąż?
Jenkins uniósł brwi.
– Co wiesz o tsunami?
– Wiem jedno: nie chcę tego więcej oglądać!
– No więc zrobię ci krótki wykład. Tsu to po japońsku port. Nami to fala. Termin przyjęto na międzynarodowej konferencji w 1963 roku, żeby uniknąć nieporozumień.
– Zawsze słyszałem, że nazywają to falami przypływu.
– To potoczne określenie, ale niezbyt dokładne. Przypływy powstają dzięki siłom grawitacyjnym Księżyca, Słońca i planet. Nawet my, naukowcy, byliśmy w błędzie. Nazywaliśmy tsunami sejsmicznymi falami morskimi, co sugerowało, że są wywoływane przez trzęsienia ziemi. Ale trzęsienia to tylko jedna z przyczyn.
– Myślisz, że ten bajzel wywołało trzęsienie ziemi?
– W pewnym sensie – odrzekł Jenkins i uśmiechnął się na widok głupiej miny szeryfa. Wyrwał z bloczka kartkę.
– Oto prawdziwy winowajca. Wyobraźmy sobie, że to dno oceanu.