Michael uściskał dłoń Hagenowi.
– Postarajcie się, jak możecie. Nie chcę znowu siedzieć trzy lata poza domem.
– Jeszcze nie jest za późno, by się cofnąć, Mike – rzekł Hagen łagodnie. – Możemy znaleźć kogoś innego, jeszcze raz rozpatrzyć inne możliwości. Może nie trzeba koniecznie usuwać Sollozza.
Michael roześmiał się.
– Możemy wmówić sobie każdy punkt widzenia – odparł. – Ale za pierwszym razem obmyśliliśmy to dobrze. Do tej pory żyłem beztrosko i chyba pora, żebym spłacił dług.
– Nie powinieneś powodować się tą złamaną szczęką – powiedział Hagen. – McCluskey jest głupcem, a to był biznes, nie coś osobistego.
Po raz drugi ujrzał twarz Michaela Corleone tężejącą w maskę, która niesamowicie przypominała dona.
– Tom, nie daj się bujać nikomu. To wszystko jest osobiste, cały biznes od początku do końca. Każdy kawałek gówna, który każdy człowiek musi zjadać co dzień przez całe swoje życie, jest czymś osobistym. Nazywają to biznesem. Ale jest to osobiste jak cholera. Wiesz, od kogo się tego nauczyłem? Od dona. Mojego starego. Ojca Chrzestnego. Gdyby piorun strzelił w jego przyjaciela, ojciec wziąłby to osobiście. Moje wstąpienie do piechoty morskiej wziął osobiście. Dlatego właśnie jest wielki. Wielki don. Wszystko bierze osobiście. Jak Bóg. Wie o każdym piórku, które wypada wróblowi z ogona, i wie, gdzie ono zlatuje. No nie? I wiesz co? Wypadki nie zdarzają się ludziom, którzy je traktują jako osobistą zniewagę. No dobrze, przyszedłem do was późno, ale przychodzę na całego. Zupełnie słusznie biorę tę złamaną szczękę osobiście. Zupełnie słusznie biorę osobiście próbę zabicia ojca przez Sollozza. – Roześmiał się. – Powiedz staremu, że tego wszystkiego nauczyłem się od niego i że się cieszę, mając sposobność odwdzięczenia mu się za wszystko, co dla mnie zrobił. Był dobrym ojcem. – Przerwał, a potem powiedział w zadumie do Hagena: – Wiesz, nie pamiętam, żeby mnie kiedykolwiek uderzył. Czy Sonny’ego. Czy Freddiego. No i oczywiście Connie. Nawet na nią nie krzyczał. A powiedz mi prawdę, Tom, jak myślisz, ilu ludzi don zabił czy kazał zabić?
Tom Hagen odwrócił się.
– Powiem ci, jaka jest jedyna rzecz, której nie nauczyłeś się od niego: mówić tak, jak mówisz w tej chwili. Są rzeczy, które trzeba zrobić, i robi się je, ale nigdy o nich nie mówi. Nie próbuje się ich usprawiedliwić. Są nie do usprawiedliwienia. Po prostu się je robi. A potem o nich zapomina.
Michael Corleone zmarszczył brwi. Zapytał spokojnie:
– Czy jako consigliori zgadzasz się, że dla dona i naszej Rodziny jest niebezpieczne pozostawić Sollozza przy życiu?
– Tak – odpowiedział Hagen.
– Okay – rzekł Michael. – Więc muszę go zabić.
Michael Corleone stał przed restauracją Jacka Dempseya na Broadwayu i czekał na tych, którzy mieli po niego przyjechać. Spojrzał na zegarek. Była za pięć ósma. Sollozzo zjawi się punktualnie. Michael zadbał o to, żeby tu być przed czasem. Czekał już piętnaście minut.
Przez całą drogę z Long Beach do miasta usiłował zapomnieć o tym, co powiedział Hagenowi. Jeżeli bowiem wierzył w to, co mówił, to jego życie przybrało nieodwracalny kierunek. A jednak, czy mogło być inaczej po dzisiejszym wieczorze? Po dzisiejszym wieczorze mogę być trupem, jeżeli nie skończę ze wszystkimi tymi bzdurami – rozmyślał Michael ponuro. Musi skupić umysł na czekającym go zadaniu. Sollozzo nie jest naiwniakiem, a McCluskey to bardzo twardy gość. Poczuł ból w zdrutowanej szczęce i ucieszył się, bo dzięki temu mógł zachować czujność.
Broadway nie był zbyt zatłoczony tego chłodnego zimowego wieczora, mimo że zbliżała się pora rozpoczęcia przedstawień teatralnych. Michael cofnął się, kiedy do krawężnika podjechał długi, czarny samochód, a kierowca pochyliwszy się, otworzył przednie drzwi i powiedział:
– Wsiadaj, Mike.
Nie znał kierowcy, młodego chłystka z przylizanymi czarnymi włosami, w rozpiętej koszuli, ale wsiadł. Na tylnym siedzeniu ujrzał kapitana McCluskeya i Sollozza.
Sollozzo wyciągnął dłoń nad oparciem i Michael ją uścisnął. Dłoń była krzepka, ciepła i sucha. Sollozzo powiedział:
– Cieszę się, że przyszedłeś, Mike. Mam nadzieję, że uda nam się całą rzecz wyprostować. To wszystko jest okropne, wcale nie chciałem, żeby tak się stało. Nie powinno było nigdy się zdarzyć.
Michael Corleone odrzekł spokojnie:
– Mam nadzieję, że uda nam się dzisiaj załatwić sprawę. Nie chcę, żeby mój ojciec był więcej niepokojony.
– Nie będzie – odparł szczerze Sollozzo. – Przysięgam ci na moje dzieci, że nie będzie. Tylko miej głowę otwartą, kiedy będziemy rozmawiać. Mam nadzieję, że nie jesteś takim narwańcem jak twój brat Sonny. Z nim niepodobna rozmawiać o interesach.
Kapitan McCluskey odchrząknął.
– Mike jest dobry chłopak, porządny. – Pochylił się i czule poklepał Michaela po ramieniu. – Przykro mi z powodu tamtego wieczora, Mike. Robię się za stary na moją funkcję, za drażliwy. Chyba będę musiał niedługo przejść na emeryturę. Nie mogę znieść przykrości, a cały dzień mam przykrości. Wiesz, jak to jest.
A potem, ze stroskanym westchnieniem, obmacał gruntownie Michaela w poszukiwaniu broni.
Michael dostrzegł lekki uśmiech na ustach kierowcy. Wóz jechał na zachód bez żadnych widomych prób wymknięcia się ewentualnym tropicielom. Dotarł do autostrady na West Side, to wjeżdżając w sznur pojazdów, to wymykając się z niego. Ktoś, kto by za nim jechał, musiałby robić to samo. A potem, ku przerażeniu Michaela, skręcił na zjazd z mostu Waszyngtona; jechali do New Jersey. Ktokolwiek dał Sonny’emu cynk, gdzie ma się odbyć spotkanie, poinformował go błędnie.
Wóz sunął dojazdem do mostu, a potem znalazł się na nim, pozostawiając w tyle gorejące miasto. Michael zachowywał obojętną minę. Czy chcą go wrzucić do bagna, czy też chytry Sollozzo w ostatniej chwili zmienił miejsce spotkania? Jednakże, kiedy już byli prawie po drugiej stronie, kierowca gwałtownie skręcił kierownicą. Ciężki samochód wyskoczył w powietrze, uderzając o barierkę dzielącą most wzdłuż i opadł na pasy prowadzące z powrotem do Nowego Jorku. McCluskey i Sollozzo oglądali się w tył, by sprawdzić, czy ktoś nie próbował tego samego. Kierowca walił z powrotem do Nowego Jorku, a potem zjechali z mostu i ruszyli do wschodniego Bronksu. Wreszcie znaleźli się na bocznych ulicach nie mając za sobą żadnych samochodów. Była już prawie dziewiąta. Upewnili się, że nikt im nie siedzi na ogonie. Sollozzo zapalił papierosa, poczęstowawszy najpierw McCluskeya i Michaela, którzy odmówili. Powiedział do kierowcy:
– Ładna robota. Będę o tym pamiętał.
W dziesięć minut później wóz zajechał pod restaurację w małej włoskiej dzielnicy. Na ulicy nie było nikogo, a z uwagi na spóźnioną porę tylko nieliczni goście siedzieli jeszcze przy kolacji. Michael niepokoił się, że kierowca wejdzie razem z nimi, ale pozostał na zewnątrz, w samochodzie. Negocjator nie wspomniał o kierowcy, nikt tego nie robił. Zasadniczo Sollozzo złamał umowę, zabierając go ze sobą. Michael postanowił jednak o tym nie wspominać, wiedząc, iż będą myśleli, że bałby się to poruszyć i zaprzepaścić szansę na powodzenie rozmowy.
Zasiedli we trzech przy jednym okrągłym stoliku, Sollozzo nie chciał bowiem siąść w loży. W restauracji były jeszcze tylko dwie osoby. Michael zastanowił się, czy ci ludzie nie są podstawieni przez Sollozza. Ale to było obojętne. Zanimby zdołali interweniować, byłoby po wszystkim.
McCluskey zapytał ze szczerym zainteresowaniem:
– Czy włoskie potrawy są tutaj dobre?
– Spróbuj pan cielęciny. Najlepsza w Nowym Jorku – zapewnił go Sollozzo.
Samotny kelner przyniósł butelkę wina i odkorkował ją. Napełnił trzy kieliszki. Rzecz niespodziewana: McCluskey nie pił.