Выбрать главу

Wyszedł z mieszkania, pocałowawszy ją lekko w nieuszkodzony policzek.

Na Wschodniej Sto Dwunastej Ulicy długi podwójny rząd samochodów stał przed sklepem ze słodyczami, w którym mieścił się kantor bukmacherski Carla Rizzi. Na chodniku przed sklepem ojcowie grali w piłkę z małymi dziećmi, które zabrali na poranną niedzielną przejażdżkę, aby im towarzyszyły, gdy będą robili zakłady. Kiedy zobaczyli, że zajeżdża Carlo Rizzi, przerwali zabawę i kupili dzieciom lody, żeby siedziały spokojnie. Następnie wzięli się do studiowania gazet podających nazwiska miotaczy w drużynach baseballowych, usiłując wybrać zwycięzców na ten dzień.

Carlo wszedł do dużego pokoju na tyłach sklepu. Jego dwaj „pisarze” – niski, żylasty mężczyzna nazwiskiem Sally Rags i masywny, krzepki facet nazwiskiem Coach – czekali już na rozpoczęcie akcji. Mieli przed sobą wielkie poliniowane bloki, gotowe do wpisywania zakładów. Na drewnianym stojaku była tablica z wypisanymi kredą nazwami szesnastu ligowych drużyn baseballowych, zestawionymi po dwie, aby uwidocznić, kto gra przeciwko komu. Przy każdej parze był zakreślony kwadrat, w który miano wpisywać stawki. Carlo zapytał Coacha:

– Czy telefon sklepowy jest dzisiaj na podsłuchu?

Coach potrząsnął głową.

– Podsłuch jest dalej wyłączony.

Carlo podszedł do aparatu ściennego i wykręcił numer. Sally Rags i Coach obserwowali go ze spokojem, gdy zapisywał „kolumnę” – stawki na wszystkie rozgrywki baseballowe w tym dniu. Obserwowali go, kiedy odwiesił słuchawkę, podszedł do tablicy i powpisywał liczby przy każdej rozgrywce. Chociaż Carlo o tym nie wiedział, otrzymali już przedtem owe dane i kontrolowali jego robotę. W pierwszym tygodniu pracy Carlo popełnił ten błąd, że przeniósł stawki na tablicę i tym sposobem stworzył „średnią”, marzenie wszystkich hazardzistów. To znaczy, że stawiając u niego, a potem przeciwko tej samej drużynie u innego bukmachera, grający nie mógł przegrać. Stracić mógł tylko kantor Carla. Ten błąd spowodował dla niego stratę sześciu tysięcy dolarów w owym tygodniu i potwierdził ocenę dona co do zięcia. Don wtedy dał polecenie kontrolowania całej roboty Carla.

Normalnie wysoko postawieni członkowie Rodziny Corleone nie troszczyli się nigdy o takie techniczne szczegóły. Na ich szczeblu istniała co najmniej pięciostopniowa struktura. Ponieważ jednak używano kantoru jako terenu próbnego ich zięcia, został on poddany bezpośredniemu nadzorowi Toma Hagena, któremu codziennie posyłano sprawozdania.

Teraz, po wywieszeniu danych, gracze cisnęli się do pokoju za sklepem, aby notować stawki na gazetach obok rozgrywek podanych tam wraz z prawdopodobnymi miotaczami. Niektórzy, przypatrując się tablicy, trzymali swoje małe dzieci za ręce. Jeden, który porobił duże zakłady, spojrzał na dziewczynkę, którą trzymał za rękę, i zapytał żartobliwie:

– Kogo dziś wolisz kochanie, Gigantów czy Piratów?

Mała, zafascynowana tymi barwnymi nazwami, spytała:

– A czy Giganci są mocniejsi od Piratów?

Ojciec roześmiał się.

Przed dwoma „pisarzami” zaczęła się tworzyć kolejka. Kiedy któryś z nich wypełnił arkusz, oddzierał go, owijał weń otrzymane pieniądze i podawał Carlowi. Carlo wychodził tylnymi drzwiami i udawał się na górę, do mieszkania zajmowanego przez rodzinę właściciela sklepu. Przetelefonowywał zakłady do swojej centrali i wkładał pieniądze do małego ściennego sejfu ukrytego za przedłużeniem kotary okiennej. Potem schodził z powrotem do sklepu, uprzednio spaliwszy arkusz z zakładami i spłukawszy popiół w ubikacji.

Żadna z niedzielnych rozgrywek nie zaczynała się przed drugą po południu ze względu na purytańskie przepisy, toteż po pierwszym tłumie grających, ojców rodzin, którzy musieli porobić zakłady i pędzić do domu, aby zabrać swoich bliskich na plażę, napływał cienki strumyk kawalerów bądź tych zatwardziałych, którzy skazywali swoje rodziny na spędzanie niedziel w dusznych miejskich mieszkaniach. Nieżonaci gracze byli największymi hazardzistami, stawiali więcej i wracali około czwartej, by znowu postawić na powtórne rozgrywki między tymi samymi drużynami. Oni to właśnie wypełniali Carlowi całe niedziele dodatkową robotą, aczkolwiek i niektórzy żonaci mężczyźni wpadali z plaży, aby spróbować powetować sobie straty.

Około wpół do drugiej zakłady topniały na tyle, że Carlo i Sally Rags mogli wyjść na dwór, usiąść na schodkach przed cukiernią i trochę odetchnąć świeżym powietrzem. Przypatrywali się dzieciom grającym w piłkę. Przejechał wóz policyjny. Nie zwrócili na niego uwagi. Ten kantor miał bardzo mocną ochronę w komisariacie i nie mógł być ruszony na szczeblu lokalnym. Obława musiałaby zostać zarządzona u samej góry, a nawet i wtedy przyszłoby w porę ostrzeżenie.

Coach wyszedł i zasiadł obok nich. Chwilę gawędzili o baseballu i kobietach. Carlo powiedział ze śmiechem:

– Musiałem dziś znowu przetrzepać żonę, pokazać jej, kto jest jej panem.

Coach zauważył od niechcenia:

– Już chyba jest nieźle wzdęta, co?

– Ech, tylko ją przetrzepałem parę razy po twarzy – odrzekł Carlo. – Nic złego jej nie zrobiłem. – Zamyślił się na chwilę. – Zdaje jej się, że może mną rządzić, a ja na to nie idę.

Jeszcze kilku grających ociągało się gawędząc, rozmawiając o baseballu, niektórzy siedzieli na schodkach nad obydwoma „pisarzami” i Carlem. Nagle dzieci grające w piłkę na ulicy rozbiegły się. Z przecznicy wyjechał z warkotem samochód i stanął przed cukiernią. Zatrzymał się tak raptownie, że rozległ się pisk opon, a zanim stanął, zza kierownicy wyskoczył mężczyzna tak szybko, że wszyscy znieruchomieli sparaliżowani. Mężczyzną tym był Sonny Corleone.

Jego pyzata, kupidynowata twarz z grubymi wygiętymi wargami była straszną maską furii. W ułamku sekundy był już przy schodkach i złapał Carla Rizzi za gardło. Odciągnął go od pozostałych, usiłując wywlec na jezdnię, ale Carlo oplótł muskularne ramiona wokoło żelaznej poręczy i uczepił się jej. Kulił się, usiłując schować głowę i twarz w zagięcie ramion. Jego koszula rozdarła się w ręce Sonny’ego.

To, co nastąpiło potem, było przerażające. Sonny zaczął grzmocić pięściami skulonego Carla, klnąc go chrapliwym, zdławionym z wściekłości głosem. Carlo, pomimo swej ogromnej siły fizycznej, nie stawiał oporu, nie wołał o litość ani nie protestował. Coach i Sally Rags nie śmieli się wtrącić. Myśleli, że Sonny zamierza zabić swego szwagra, i nie mieli ochoty podzielić jego losu. Dzieci grające w piłkę zgromadziły się, by skląć kierowcę, który je rozproszył, ale teraz przypatrywały się z pełnym respektu zaciekawieniem. Były to twarde dzieciaki, ale widok rozwścieczonego Sonny’ego uciszył je. Tymczasem drugi samochód podjechał pod wóz Sonny’ego i wyskoczyli z niego dwaj goryle. Kiedy zobaczyli, co się święci, oni też nie śmieli się wtrącić. Stali czujni, gotowi ochronić szefa, gdyby któryś z widzów był na tyle głupi, by spróbować pomóc Carlowi.

Tym, co uczyniło ów widok tak obrzydliwym, była całkowita uległość Carla, ale może właśnie ona uratowała mu życie. Trzymał się rękami żelaznej poręczy, tak że Sonny nie mógł wywlec go na jezdnię, i mimo najwyraźniej równej siły nadal uchylał się od walki. Pozwalał, by grad ciosów spadał mu na nieosłoniętą głowę i szyję, dopóki wściekłość Sonny’ego nie opadła. W końcu, dysząc ciężko, Sonny popatrzył na niego i powiedział:

– Ty parszywy draniu, jak jeszcze raz uderzysz moją siostrę, to cię zabiję.

Te słowa rozładowały napięcie. Bo oczywiście, gdyby Sonny zamierzał go zabić, nie wypowiedziałby nigdy takiej groźby. Wyrzekł ją w poczuciu zawodu, bo nie mógł jej wykonać. Carlo nie chciał spojrzeć na Sonny’ego. Nadal miał głowę opuszczoną, a ręce i ramiona wczepione w żelazną poręcz. Pozostał tak, dopóki wóz nie odjechał z warkotem; usłyszał, że Coach mówi dziwnie ojcowskim głosem: