Выбрать главу

Pomyślałem: po co ten wieczny ruch? I zrozumiałem: źródło promieni można znaleźć, ale tylko „chwyciwszy” je z kilku punktów przestrzeni.

Zrodziło się pytanie: pewnie trudno uczynić pociąg niewidkiem? I w głowie ułożyła się odpowiedź: wcale nie, na wagonach są translatory światła, one wyłapują promienie z jednej strony pociągu i przekazują je na drugą, i tak powstaje iluzja, że wagony są przeźroczyste, niewidzialne.

Lena pracowała z nami… Po co to im? Czyżby tylko dlatego, że droga nie była gotowa? I oczy Leny stały się trochę figlarne, roześmiała się i poprawiając włosy rozsypane na plecach, powiedziała:

— Otóż nie. Oczywiście, pociąg był tylko do czasu. I spraw terminowych nie było. Ale nas przecież obchodzi jedynie pociąg-niewidek, a nie ludzie. Najlepszy sposób to nie wyodrębniać się, nie rzucać się w oczy, to znaczy — być razem. I potem też jest to potrzebne. Czyż pan nie zauważył, że wszystkie obliczenia wypełniałam o wiele dokładniej, niż trzeba? Pracowałam jednak z wami także dlatego, że to było interesujące. Bardzo. Nawet ogniska w tajdze lubię, i ptaki, i śniegi, i narty. I waszą pracę. Jakbym się tu urodziła. A na Dalekiej Północy rzeczywiście byłam, przecież musimy znać linię trasy bardzo dokładnie, o wiele dokładniej niż wy. Potem trzeba będzie sprawdzać współrzędne drogi co do milimetra. Nawet taka drobna pomyłka urasta w parseki przy dużej odległości od punktu obserwacji. A pan, Walentynie Mikołajewiczu, pan powinien zapomnieć wszystko, co się wiąże ze mną osobiście. Trudno to wytłumaczyć. Po prostu tak trzeba. Przecież będziemy jeszcze razem pracować. Pomogę wam. Proszę zapomnieć naszą rozmowę, a pociąg… O nim może pan wiedzieć wszystko. Pamięta pan, jak pański aparat przypadkowo sfotografował i obu wam z Dymitrem nic nie wyszło? No więc dziś wieczorem proszę wywołać kliszę, pan tego dotąd nie zrobił. Kiedy tylko zobaczycie na zdjęciu pociąg, w waszej pamięci powstanie jakby luka. Na jakiś czas oczywiście. Wasi specjaliści bez trudu pojmą, co to jest zielony pociąg. Pan i Achwo przypomnicie sobie nasze spotkania za pół roku, kiedy nas tu już nie będzie. A teraz czas na mnie!…

Rozumiałem ich. Niełatwo pracować przez długie lata na obcej planecie, a teraz pozostały im być może wyliczone tygodnie i nie mogli zwlekać, wszystko się kończy, wszystko u kresu — nerwy, aparatura. I czyż nie zdecydowali się odsłonić tajemnicy pociągu tylko dlatego, że wzbogaci to ich o dodatkową energię, która pozwoli przedłużyć choć o kilka dni owe krzepiące obserwacje? (Przecież pociąg jest niewidoczny jedynie wtedy, kiedy pracują bardzo skomplikowane, w naszym pojęciu, przyrządy…)

— Dobrze — powiedziałem — niech tak będzie. Życzę powodzenia,

Leno!

…Nagle słoneczne promienie zbiegły się jak w pryzmie. Z jasnego ognia wyleciał cień. Ten cień był pociągiem, zobaczyłem go w końcu tuż obok. Kiedy przeniósł się mimo, rozlawszy miękką światłość, Leny już nie było. Skądś z daleka dobiegł jej głos: „Posłuchajcie naszej pieśni, Walentynie Mikołajewiczu!”

To była raczej ziemska pieśń. Inaczej być nie mogło: przecież oni kochali Ziemię i tu pracowali.

O czym śpiewano w pieśni?

Śpiewano w niej o szczęśliwym nadejściu pierwszego dnia wiosny i o niebieskich, jasnych jej dniach, o zapachu burz i leśnym czarze zielonego odrodzenia przy akompaniamencie deszczów. Śpiewano w niej o złotych kobiercach jesiennych traw i stadach dzikich srebrzystych ptaków krzyczących na kamieniach i skałach, o tajemniczych ogniach tajgi, które z bliska rozpływały się jak widma, a z daleka jarzyły niczym ślepia zwierząt, wilków i rysi, i śpiewano w niej o silnych sztormach wzdłuż wschodnich wybrzeży — cudacznie powyginanych brzegów planety, o letnich barwach północnych fiordów i o całej przestrzeni, gdzie przebiegał ich pociąg.

Przetłumaczyła Ryszarda Wilczyńska

Michaił Griesznow

O czym mówią tulipany

Odbywałem samotne wycieczki górskie w Sajanach. Najlepiej czynić to bez pośpiechu, nikogo nie goniąc i na nikogo nie czekając. Świat wydaje się wówczas rozleglejszy i swobodniej się myśli. Znałem ścieżkę, którą w ciągu godziny można było dotrzeć do turni. Pierwszy raz poprowadziły mnie nią miejscowe dzieci, a później przemierzałem ją sam, schodząc z gór nawet nocą, zapamiętawszy wymyślny bieg dróżki między krzewami i skałami. Przyjemnie jest zostawać na szczytach do pojawienia gwiazd, wsłuchiwać się w ciszę i widzieć, jak w górze zapalają się pierwsze iskierki. Gwiazdy rozbłyskują nagle — jasno i triumfalnie. Z pewnością dlatego, że w tym momencie są bliżej nas.

Poza tym w Sajanach są piękne kwiaty — To spostrzeżenie wynika jednak z sentymentalizmu, którego w zadym przypadku staram się nikomu nie pokazywać. W góry chodzę sam. Tuż przy turniach rozpościerają się łąki: królestwo ziół i kwiatów. Nieraz zrywam kwiaty, ale nie bezmyślnie i nie wszystkie. W pełni zadowala mnie gałązka różanecznika zwanego tu para żarkow. Niekiedy zrywam czerwone i żółte maki alpejskie. Kwiatki te żyją jednak krótko — więdną i obumierają w oczach. Jest mi ich żal.

Spacery w górach mają jeszcze tę zaletę, że wyzwalają wyobraźnię. Marzy się o skrzydłach, ale nie o takich, na których zamontowane są śmigła i turbiny. Te są powszednie i zwyczajne: na samo wspomnienie szumu i drżenia silników cierpnie skóra. Nie chodzi też o skrzydła ptasie — doskonałe, ale słabe, nie będące w stanie unieść daleko. Marzy się o skrzydłach myśli, żeby oblecieć całą planetę i zetrzeć z niej atomowe oraz inne zło. Żeby skrzydła te uniosły mnie ku innym światom. — pięknym i dobrym; czy są takie światy? Rozmyślałem o posiadanych już przyjaciołach i tych, których spotkam jeszcze w życiu, o pięknie, o miłości i wielu innych sprawach; kraina marzeń jest nieskończona.

Niewątpliwie z tej krainy przybył też Bielski, Borys Andriejewicz.

Tak sądzę dzisiaj, kiedy wspominam nasze spotkanie — Wówczas wydawało mi się, że zjawił się nie w porę. Bardzo nie w porę. Żegnałem się z Sajanami. Okres pobytu dobiegł końca i w kieszeni miałem już bilet na powrotny lot. Leczenie w uzdrowisku górskim niewiele mi pomogło. Prawdopodobnie więcej pomogły powietrze i cisza gór. Miałem przed sobą powrót do miasta, do laboratorium z kolbami, odczynnikami, do nie dokończonej rozprawy,O sposobach chemicznego zwalczania chwastów”. Wszystko to czekało mnie nie dalej, jak jutro. Tymczasem jednak pragnąłem posiedzieć w samotności na ulubionej polanie. To zupełnie naturalne pragnienie zostało zakłócone nadejściem Bielskiego.

Najpierw usłyszałem sapanie, mruczenie i chrzęst kamieni pod podeszwami butów. Później całkiem wyraźnie zabrzmiało pytanie: „O czym mówią tulipany?…” Ponownie niezrozumiałe mruczenie i wreszcie zza skały ukazał się bardzo wysoki, bardzo zgarbiony i bardzo chudy starzec w kapeluszu o szerokim rondzie, w okularach, w kraciastej kowbojskiej koszuli i z aparatem fotograficznym na pasku zwisającym z ramienia. „Turysta — pomyślałem. — Dziwne, przez cały sezon nie spotykałem tu turystów…, dopiero teraz”. Starzec szedł ku mnie ścieżką i było oczywiste, że za chwilę zacznie się rozmowa bez treści, jakie zwykle prowadzą turyści — o okolicy, o pogodzie, o odciskach, o konserwach, które trudno kupić, a które są tak nieodzowne na kolację. Mój ostatni wieczór zostanie zepsuty. Aż westchnąłem — tak bardzo nie chciałem psuć tego wieczoru.