— Tutaj już ktoś jest — powiedział starzec dostrzegłszy mnie. — Doprawdy, człowiek — kontynuował. — Kuracjusz. Inteligent…
Wstęp nie wróżył niczego dobrego — Zaświtała mi jednak myśclass="underline" a nuż starzec pójdzie dalej? Jakże tego pragnąłem! Niestety, nadzieja nie spełniła się. Zaczął iść wolniej. Bez wątpienia chciał zostać ze mną. Więcej — usiadł obok na kamieniu.
— Różanecznik, maki — powiedział spojrzawszy na trzymane przeze mnie kwiaty. — Beneb i Algol… Udane zestawienie. Czy pan je słyszy?…
— Kogo słyszę? — zapytałem.
— Kwiaty — odpowiedział starzec.
— Jak można słyszeć kwiaty? — spytałem.
Starzec nie odpowiedział. Siedział zgarbiony, opuściwszy ręce między kolanami — Dłonie splótł tak silnie, że aż zbielały mu kostki palców. Wzrok starca był wbity w ziemię i również w nim czuło się napięcie, jakby człowiek ten zaprzątnięty był bardzo poważnymi myślami lub rozwiązywał jakiś problem.
— O czym mówią tulipany? — spytał nie rozluźniając palców i nadal w skupieniu patrząc w ziemię.
„Ma maniakalne idee — pomyślałem — jeszcze tego brakowało!…” Twarz starca była jednak poczciwa, a jasne oczy krótkowidza promieniowały zaufaniem.
— Nazywam się Borys Andriejewicz Bielski — przedstawił się. — Przyjechałem dzisiaj z południowego Kazachstanu. Pojechałem tam oglądać tulipany…
„Botanik” — zdecydowałem.
— Jakie cudowne są te tulipany! — kontynuował. — Miliony tulipanów. A jaka zagadka!…
Proszę wybaczyć — powiedziałem — ale czegoś tu nie rozumiem. Nie rozumiałem niczego — ani treści rozmowy zaczętej przez Bielskiego, ani jej celu. Człowiek ten zwracał się jednak do mnie i nie można było milczeć, stąd to kompromisowe „czegoś”. Z rozmowy tej bowiem nie rozumiałem. niczego.
— A więc pan ich nie słyszy? — wskazał na gałązkę różanecznika i maki.
— Nie, nie słyszę — przyznałem się.
— Jaka szkoda! — wykrzyknął Bielski. — Wydawało mi się, że pan je słyszy i nie jestem sam!…
Patrzył na mnie przez dłuższy czas.
— Ani jednego człowieka — powiedział. — Poza mną… — Ponownie spuścił głowę.
Zdawało mi się, że ma jakieś zmartwienie, że nie może zebrać — myśli i stara się zapomnieć o wielkich troskach.
— To nic — powiedziałem ze współczuciem — minie…
— Nie mija — odparł. — Od samego dzieciństwa. Ale rozumieć je w sposób właściwy zacząłem dziesięć lat temu. Gdyby to było wcześniej! Wszak mam już sześćdziesiąt siedem!…
— Proszę się uspokoić! — powiedziałem, nadal sądząc, że ma jakieś zmartwienie.
— O czym pan mówi? — spytał.
Nie wiedziałem, o czym mówię, ale pytanie otrzeźwiło mnie.
Przecież już dawno powinienem mu zadać to samo pytanie. Nadal jednak myśląc o straconym wieczorze, zapytałem dyplomatycznie:
— Czy ma pan jakieś zmartwienie?
— Łatwo powiedzieć: zmartwienie! — zawołał. — Po prostu mi nie wierzą! — Bielski nachylił się ku mnie patrząc znad okularów. Miały podwójne szkła i u nikogo nie widziałem takich okularów. — Uważają mnie za kłamcę! — kontynuował. — A ja słyszę, jak rozmawiają kwiaty!
— Kwiaty?… — zapytałem ponownie.
— Tak, młody człowieku, kwiaty! Każdy inaczej! I każdy związany jest z jakąś gwiazdą.
Pomyślałem, czy nie wstać i nie zejść w dół zbocza. Zatrzymał mnie jednak.
— Różanecznik związany jest z Denebem — powiedział biorąc gałązkę z moich rąk. — Maki z Algolem. Rumianek… Boże, rumianek, nie wiem z jaką gwiazdą jest związany!… I tak każdy kwiat. Od najbardziej niepozornego po tulipany!
Nadal trzymał gałązkę różanecznika. Ja z kolei gałązki nie puszczałem obawiając się, że rozsypie się mój bukiet. Tak więc siedzieliśmy związani gałązka różanecznika, jakby nitką.
— Czy zadawał pan sobie kiedykolwiek pytanie — ciągnął dalej Bielski — dlaczego na świecie jest tak wiele kwiatów i dlaczego są one do siebie podobne jak gwiazdy?
— Nie, nie zadawałem — powiedziałem.
— A przecież są to miniautrowe teleskopy! Radioteleskopy, młody człowieku, i wszystkie są zwrócone ku gwiazdom.
W bredniach starca — o ile były to brednie — wyczuwało się logikę.
Ale jeszcze bardziej czuło się pewność i to przeszkadzało mi odejść, a nie gałązka różanecznika, którą wspólnie trzymaliśmy. Gałązkę mogłem mu oddać, ale rozmowa zaczęła mnie wciągać. Nie niedorzeczność rozmowy — w oczach Bielskiego, w intonacji jego głosu nie było niedorzeczności. Było przekonanie, którym starzec zaraził również i minie. Chciałem usłyszeć, co jeszcze powie ten dziwny człowiek.
— Proszę popatrzeć — puścił wreszcie gałązkę różanecznika — każdy kwiatek, czy to nagietka, mak, czy storczyk, ma kielich w postaci rozwartej czaszy z pręcikiem lub systemem pręcików w centrum. Proszę spojrzeć na ten różanecznik: czyż nie jest to radioteleskop z ażurowym zwierciadłem i stojącą anteną? Przechodzimy obok nie dostrzegając cudu, ponieważ jest on zwyczajny. Ale jest to antena, odbiornik nastrojony na określoną falę, przyjmujący przekazy z kosmosu. Należy je tylko wzmocnić i rozszyfrować. Chce pan posłuchać?
Bielski odpiął skórzany futerał, w którym, jak sądziłem, znajdował się aparat fotograficzny, i wyjął — przyrząd podobny do miniaturowewego odbiornika tranzystorowego. Z jednej strony rozpoznałem pod metalową siatką krążek głośniczka wmontowanego w korpus, a z drugiej w plastikowej ramce było naciągniętych kilka nitek. Tą stroną zbliżał on przyrząd do trzymanych przeze mnie maków. Z głośnika popłynęła cicha, a nawet powiedziałbym, nieśmiała muzyka: grały dwa instrumenty — jeden niskim, a drugi wysokim tonem. Nie była to jednak wiolonczela ani skrzypce, ani saksofon. Melodia była nieziemska, niezwykła, a jednocześnie delikatna, przejmująca, jakby głosy te wzywały ku sobie i nie oczekiwały odpowiedzi. — Muzyka z Algola, bety Perseusza — wyjaśnił Bielski. — A oto Deneb. — Zbliżył przyrząd do kwiatów różanecznika. Z głośnika rozległ się, zamruczał niski, wibrujący głos, jakby ktoś uderzył w dźwięczące drzwi. — Słyszy pan? — zapytał Bielski. — I tak z każdej gwiazdy. Ile kwiatów, tyle gwiazd.
— Czyżby gwiazdy mówiły?
— Oczywiście nie gwiazdy — odpowiedział Bielski. — Wokół gwiazd są planety z istotami myślącymi. Sygnały przekazuje się za pośrednictwem promieni gwiazdy.
— Jak dowiedział się pan o tym, Borysie Andriejewiczu? — spytałem.
Bielski uśmiechnął się patrząc na mnie konfidencjonalnie.
— W dzieciństwie leczono mnie — powiedział. — Z szumu w uszach. Zwykle zaczynało się to wiosną, gdy zakwitały sady. Słyszałem śpiew i szemrzenie drzew nawet przy zamkniętych oknach. Kiedy okna otwierano, nie mogłem spać. Mówiono do mnie — „to wiatr”. Gdy zaczynałem przekonywać, że kwitnąca wiśnia dźwięczy jak chór, a jabłoń jak orkiestra, karcono mnie i nazywano kłamczuchem. Bodziszek na oknie śpiewał trójgłosem, dorodny pierwiosnek nie tylko dźwięczał nocami, ale przekazywał też obrazy. Klomb pod oknami ćwierkał, pohukiwał, piszczał. Szczególnie dokuczały mi irysy: bez przerwy trzeszczały wysoką, świszczącą nutą, nie dając spokoju ni dniem, ni nocą. Obecnie wiem, co to alfabet Morse a, ale w 1907 roku, jako czteroletnie dziecko, cóż mogłem o tym wiedzieć? „Fantasta!” — mówiono mi, gdy próbowałem się żalić.