Wytarłem łzy i puściłem wodę. Myłem się długo. Gorącą, potem zimną, potem znowu gorącą. Cały kawał mydła wymydliłem. W końcu mi zbrzydło. Zamknąłem prysznic, i słyszę — ktoś się dobija do drzwi i głosem Kiryła wrzeszczy wesoło:
— Ej, stalker, wyłaź! Forsa ante portas! O forsie zawsze miło słyszeć. Otworzyłem drzwi, Kirył stoi goły, w samych kąpielówkach, wesoły, bez śladu melancholii i podaje mi kopertę.
— Trzymaj — mówi — to od wdzięcznej ludzkości.
— Kicham na twoją ludzkość! Ile tu jest?
— W drodze wyjątku, za bohaterską postawę w obliczu niebezpieczeństwa — dwie pensje!
Tak. Można wytrzymać. Gdyby mi tu za każdego „pustaka” płacili po dwie pensje, dawno posłałbym Ernesta do wszystkich diabłów.
— No i co, jesteś zadowolony? — pyta Kirył, a promienieje jaśniej słońca.
— Owszem — mówię. — A ty? Kir nie odpowiedział. Objął mnie za szyję, przycisnął do swojej spoconej piersi, odepchnął i zniknął w swojej kabinie.
— Ej! — krzyczę za Kiryłem. — A co z Tenderem? Gacie pierze?
— Chyba żartujesz! Tendera opadli korespondenci. Żebyś zobaczył, jaki jest nadęty… Teraz im kompetentnie referuje…
— Jak — powiadam — referuje?
— Kompetentnie.
— Dobra — mówię — sir. następnym razem zaopatrzę się w słownik wyrazów obcych, sir. — I w tym momencie jakby mnie prąd poraził. — Poczekaj. Kirył — mówię. — Wyjdź no na chwilę.
— Kiedy jestem już goły odpowiada.
— Nie szkodzi, nie jestem babą.
No więc wyszedł. Wziąłem go za ramiona, odwróciłem plecami, do siebie, nie, przywidziało mi się. Plecy ma czyste. Tylko zaschnięte strużki potu, a skóra jak skóra.
— Czego ty chcesz od moich pleców? — pyta Kirył. Dałem mu lekkiego kopniaka, uciekłem do swojej kabiny, zamknąłem się. Nerwy, cholera by je wzięła. Tam mi się zwidywało, tu mi się zwiduje… Miech to jasny piorun spali!… Spiję się dzisiaj jak świnia, nieźle byłoby oskubać Richarda. To jest myśli gra, ścierwo, jak stary… Z najlepszą kartą nic mu nie można zrobić. Już nawet karty znaczyłem i na inne różne sposoby próbowałem, no i ucho…
— Kirył! — krzyczę. — Będziesz dzisiaj w „Barge”
— Nie w „Barge”, a w „Barszczu”, ile razy mam ci powtarzać?
— Przestań! napisane jest „Barge”, to ma być „Barge”. Lepiej nie wprowadzaj u nas swoich porządków. Więc przyjdziesz, czy nie? nieźle byłoby ograć Richarda…
— Och, nie wiem. Red, jak to będzie. Ty przecież nie masz najmniejszego pojęcia, cośmy przywieźli…
— A ty masz pojęcie?
— Też nie mam. Co prawda, to prawda. Ale teraz po pierwsze, wiadomo, do czego te „pustaki” służyły. A po drugie, jeśli potwierdzi się jedna moja teoria… napiszę artykuł i poświęcę go tobie osobiście — Redowi Shoehartowi, honorowemu stalkerowi, z wyrazami wdzięczności i uwielbienia.
— I wtedy mnie wsadzą do pudła. Minimum dwa lata.
— Za to wejdziesz do historii nauki. Tę sztuczkę tak właśnie nazwiemy: „puszka Shoeharta”. To brzmi dumnie, prawda?
Tak sobie gadaliśmy, a ja się tymczasem ubrałem, wsadziłem pustą manierkę do kieszeni, przeliczyłem gotówkę i poszedłem sobie.
— Wszystkiego najlepszego, nadziejo światowej nauki…
Nie odpowiedział. Bardzo głośno szumiała woda. Patrzę, a w korytarzu pan Tender we własnej postaci, czerwony i nadęty niczym ropucha. Wokół niego — tłumy, i pracownicy, i korespondenci, i nawet dwaj sierżanci się przyplątali (prosto z obiadu, jeszcze w zębach dłubią), a Tender nic, tylko gada. „Ta technika, którą dysponujemy — truje — daje prawie stuprocentową gwarancję bezpieczeństwa i osiągnięcia zaplanowanych rezultatów…” W tym momencie zobaczył mnie i nieco przywiądł — uśmiecha się macha do mnie ręką. No, myślę, trzeba wiać. Wystartowałem, ale niestety za późno. Słyszę, gonią mnie.
— Panie Shoehart! Panie Shoehart! Dwa słowa o garażu!
— Odmawiam komentarza — mówię i przechodzę w kłus. Ale diabła tam uciekniesz przed nimi. Jeden z mikrofonem zabiega drogę z lewej, drugi z aparatem fotograficznym — z prawej.
— Dosłownie jedno zdanie! Czy zauważył pan w garażu coś niezwykłego?
— Nie mam nic do powiedzenia! — mówię i staram się kłusować plecami do obiektywu. — Garaż jak garaż…
— Dziękuję panu. Co pan sądzi o turboplatformach?
— Są cudowne — mówię i ostrożnie przymierzam się do toalety.
— Co pan myśli o celach Lądowania?
— Miech się pan zwróci do uczonych — mówię i już jestem za drzwiami. Pukają. Wtedy mówię przez drzwi:
— Dobrze panom radzę, zapytajcie pana Tendera, dlaczego ma nos jak pomidor. Pan Tender milczy z wrodzonej skromności, a to była nasza najwspanialsza przygoda.
Ależ zrobili stumetrówkę korytarzem! Złoty medal gwarantowany. Jak Boga kocham. Poczekałem minutę — cicho. Wyjrzałem — nie ma nikogo. No i poszedłem sobie, pogwizdując. Zszedłem do portierni, pokazałem tyczkowatemu przepustkę, patrzę, a on mi salutuje. Jako bohaterowi dnia, rzecz jasna.
— Spocznij — mówię. — Jestem z was zadowolony, sierżancie.
Wyszczerzył zęby, jakby mu sam generał pożyczył stówę.
— Brawo, Rudy — mówi. — Jestem dumny — mówi — że mam takich znajomych.
— Co — mówię — będziesz teraz miał o czym opowiadać dziewczynom w swojej Szwecji?
— Pytanie! — mówi. — Żadna mi się nie oprze!
Jak się mu przyjrzeć, to zupełnie przyzwoity chłopak. Jeśli mam być szczery, nie lubię takich rumianych i rosłych facetów. Dziewczyny latają za nimi jak wściekłe, właściwie dlaczego? nie o wzrost przecież chodzi. Słońce świeci, na ulicy bezludnie. I nagle zapragnąłem teraz, natychmiast, zobaczyć Gutę. Po prostu. Popatrzeć na nią, potrzymać za rękę. Po Strefie tylko to jedno pozostaje człowiekowi — potrzymać dziewczynę za rękę. Szczególnie kiedy sobie przypomnę te wszystkie plotki o dzieciach stalkerów — te dzieci wyglądają… Tak, co tu myśleć o Gucie, teraz na początek przydałaby się butelka czegoś mocniejszego, i to jako program minimum, a dalej się zobaczy. Minąłem parking i już niedaleko granica Strefy. Stoją dwa samochody patrolowe. Stoją w całej swej krasie, żółte, rozłożyste, z reflektorami i karabinami maszynowymi, dranie, no i rzecz jasna obok bohaterowie w błękitnych hełmach, całą ulicę zakorkowali, przepchnąć się nie można. Idę, oczy spuściłem, lepiej, żebym teraz ich nie widział, lepiej, żebym w ogóle na nich nie patrzył, zwłaszcza w dzień — są tam między nimi dwa, trzy typki i boję się, że mi się teraz napatoczą, straszna chryja wyniknie, jeśli mi się napatoczą. Mieli szczęście, przysięgam na Boga, że Kirył mnie ściągnął do instytutu, bo tych drani wtedy właśnie szukałem i ręka by mi nie zadrżała.
Przedzieram się przez ten tłum bokiem, już się prawie przedarłem, kiedy nagle słyszę: „Ej, stalker!” No, mnie to nie dotyczy, idę sobie dalej, wyciągam z paczki papierosa. Ktoś mnie dogania z tyłu i łapie za rękaw. Strzasnąłem tę rękę z siebie, odwracam głowę i bardzo grzecznie pytam: — Po kiego diabła pan się czepiasz?