— A co? — pytam — nikt nie chce wyjeżdżać?
— Nie tak znowu, żeby nikt… niektórzy dają się namówić, zwłaszcza jeżeli moją rodziny. Ale młodzież i starcy… No co was trzyma w Harmont? To przecież dziura, prowincja…
Teraz pokazalem mu na co mnie stać.
— Panie Machnol — mówię. — Ma pan świętą rację. Nasze miasteczko to dziura. Zawsze dziurą było i dziurą pozostało. Tylko że obecnie — mówię — to dziura w przyszłość. Przez tę dziurę my napompujemy wasz parszywy świat takimi rzeczami, że wszystko się zmieni. Życie stanie się inne, lepsze, i każdy będzie miał wszystko, czego mu trzeba. Podoba się panu taka dziura? Przez tę dziurę płynie wiedza. A kiedy już będziemy wiedzieli, co należy i wszyscy będą bogaci, polecimy do gwiazd i gdzie tylko zechcemy. Teraz już pan wie, co to za dziura…
W tym momencie przerwałem, ponieważ zauważyłem, że Ernest patrzy na mnie z ogromnym zdumieniem, i zrobiło mi się głupio. W ogóle nie lubię powtarzać cudzych słów, nawet jeżeli dajmy na to podobają mi się. Tym bardziej, że wychodzi mi to jakoś koślawo. Kiedy opowiada Kirył, człowiek słucha z otwartą gębą. A ja niby mówię to samo, a efekt jest zupełnie inny. Może dlatego, że Kirył nigdy Ernestowi na ladę towaru nie wykładał. No i dobrze…
Tu mój Ernest połapał się i szybko nalał mi tak na sześć palców od razu — opamiętaj się chłopcze, co się z tobą dzisiaj dzieje? A ostronosy pan Machno znowu delikatnie pociągnął swoją whisky i mówi:
— Tak, oczywiście… Wieczne akumulatory, „błękitne panaceum”… Ale czy pan naprawdę wierzy, że stanie się tak, jak pan powiedział?
— To nie pański interes, w co ja wierzę naprawdę a w co na niby — mówię. — Mówiłem panu o mieszkańcach miasta. A o sobie powiem tak: czego ja mam szukać w tej waszej Europie? Waszej śmiertelnej nudy? Cały dzień mam orać jak głupi, a wieczorem patrzeć w telewizor?
— No, niekoniecznie trzeba zaraz do Europy…
— A tam — mówię — wszędzie to samo, a na Antarktydzie jeszcze w dodatku zimno.
I co najdziwniejsze: mówiłem do niego i ze wszystkich sił wierzyłem w to, co mówię. I nasza Strefa, wiedźma przeklęta, zaraza morowa, w tym momencie była mi sto razy milsza niż ich wszystkie Europy i Afryki. A przecież nawet jeszcze nie byłem pijany, po prostu wyobraziłem sobie przez sekundę, jak wracam z pracy doszczętnie wypompowany, w tłumie podobnych mi kretynów, jak w tym ich metro gniotą mnie, depczą mi po nogach, jak mi wszystko obrzydło i jak już nic mi się nie chce.
— A co pan na to? — zwraca się ostronosy do Ernesta.
— Ja mam swój byznes — wyniośle odpowiada Brnie. — nie jestem byle kim! Ja wszystkie swoje pieniądze włożyłem w ten bar. Do mnie czasami nawet sam komendant zagląda, generał, jasne? Z jakiej racji mam stąd wyjeżdżać?
Pan Alois Machno zaczął mu coś wyjaśniać przy pomocy liczb, ale ja już nie słuchałem. Golnąłem sobie zdrowo, wygrzebałem z kieszeni garść bilonu, zlazłem ze stołka i na początek uruchomiłem na cały regulator grającą szafę. Jest tam taka jedna piosenka „Nie wracaj, jeżeli nie jesteś pewien”. Bardzo dobrze na mnie wpływa po Strefie… No więc szafa grzmi i zawodzi, a ja zabrałem swoją szklaneczkę i poszedłem w kąt, wyrównać stare rachunki z „jednorękim bandytą”, no i czas jak ptak poleciał… Przepuszczam ostatni bilon, a tu pojawiają się pod gościnnym dachem baru Richard Nunnun z Szuwaksem. Szuwaks już chodzi na rzęsach, przewraca oczami i szuka, komu by dać w mordę. A Richard Nunnun czule trzyma go pod ramię i odwraca jego uwagę dowcipami. Piękna para! Szuwaks, chłop jak byk, czarny jak noc, kędzierzawy, łapy do kolan, a Dick maleńki, zażywny i różowy, wcielenie bogobojności, brak mu tylko aureoli.
— O! — krzyczy Dick na mój widok. — I Red tu jestl Chodź do nas.
Red!
— Słusznie! — ryczy Szuwaks. — W całym tym mieście jest tylko dwóch ludzi: Red i ja! Wszyscy inni to wieprze, dzieci szatana. Red! Ty też służysz szatanowi, ale jednak jesteś człowiekiem…
Podchodzę do nich ze swoja szklanką. Szuwaks łapie mnie za kurtkę, sadza przy stoliku i mówi:
— Siadaj, Rudy! Siadaj, sługo szatana! Kocham cię. Będziemy opłakiwać grzechy ludzkości. Gorzko opłakiwać!
— Zapłaczemy — mówię. — Łykniemy sobie grzesznych łez.
— Zaprawdę powiadam wam — prorokuje Szuwaks. — Zaprawdę osiodłany już jest koń blady, a jeździec jego już trzyma nogę na strzemieniu. I daremne są modły tych, co się zaprzedali szatanowi. Ostaną się tylko ci, którzy wydali mu wojnę. Wy, synowie człowieczy, skuszeni przez szatana, szatańskimi igrający cackami, szatańskich skarbów złaknieni — do was mówię, o ślepi! Opamiętajcie się, bydlaki, póki czas! Podepczcie błyskotki szatańskie! — Tu zamilkł nagle, jakby zapomniał, co ma być dalej. — A czy mi tu dadzą wreszcie czegoś do picia? — zapytał nagle zupełnie innym głosem. — Cudzie ja właściwie jestem?… Wiesz, Rudy, znowu mnie pogonili z roboty. Od agitatorów mnie wyzwali. Ja im tłumaczę — opamiętajcie się ślepcy, sami lecicie w przepaść i innych r ślepców ciągnięcie za sobą! Śmieją się. No więc dałem w mordę kierownikowi i poszedłem sobie. Teraz mnie posadzą. I za co? Wrócił Dick, postawił na stoliku butelkę.
— Dzisiaj ja płacę! — krzyknąłem do Ernesta. Dick spojrzał na mnie zezem.
— Wszystko legalnie — mówię. — Będziemy moją premię przepijać.
— Byliście w Strefie? — pyta Dick. — Przynieśliście coś ciekawego?
— Pełnego „pustaka” — mówię. — Złożyliśmy go na ołtarzu nauki, nalejesz nam wreszcie, czy nie?
— „Pustaka” — buczy z goryczą Szuwaks. — Dla jakiegoś „pustaka” ryzykowałeś życiem! Uszedłeś z życiem, ale przez ciebie pojawił się na świecie jeszcze jeden diabelski przedmiot… A skąd możesz wiedzieć. Rudy, ile grzechów i nieszczęść…
— Przymknij się. Szuwaks — mówię do niego surowo. — Pij i raduj się, że wróciłem żywy. Za mój fart, chłopcy!
Dobrze nam się piło za mój fart. Szuwaks całkiem się rozkleił, siedzi i płacze, z oczu mu kapie jak z zepsutego kranu. To nic, znam go dobrze. Musi przejść przez takie stadium — zalewa się łzami i wrzeszczy, że Strefa to dzieło szatana i że nic z niej nie wolno wynosić, a co już wyniesiono, trzeba odnieść z powrotem i żyć tak, jakby Strefy w ogóle nie było. Że niby co szatańskie — szatanowi. Bardzo lubię Szuwaksa. W ogóle lubię dziwaków. Kiedy Szuwaks jest przy forsie, skupuje od wszystkich towar, nie targuje się, płaci, ile żądają, a potem w nocy targa wszystko z powrotem do Strefy i tam zakopuje… Ależ szlocha. Boże kochany! Ale to nic, on jeszcze pokaże, co potrafi.
— A jak wygląda taki pełny „pustak”? — pyta Dick. — Zwyczajne „pustaki” widziałem, ale pełne? Co to właściwie takiego? Pierwszy raz słyszę.
Wytłumaczyłem, Dick pokiwał głową i nawet cmoknął parę razy.
— Tak — mówi — to ciekawe. To — mówi — coś nowego. A z kim byłeś? Z Rosjaninem?
— Tak — odpowiadam. — Z Kiryłem i z Tenderem. Wiesz, z tym naszym laborantem.