Выбрать главу

— Uszarpałeś się pewnie z nimi…

— Nic podobnego. Chłopcy trzymali się zupełnie przyzwoicie. Szczególnie Kirył. Urodzony stalker — mówię. — Gdyby miał trochę więcej doświadczenia i pozbył się tej swojej dziecinnej niecierpliwości, mógłbym z nim co dzień chodzić do Strefy.

— I po co? — pyta Dick z pijackim śmieszkiem.

— Uspokój się — mówię. — Żarty żartami…

— Wiem — mówi. — Żarty żartami, a za takie gadanie można zarobić w ucho. Możesz uważać, że jestem twoim dłużnikiem…

— Komu trzeba dać w ucho? — ocknął się Szuwaks. — Gdzie on jest?

Złapaliśmy go za ręce i z trudem posadziliśmy na krześle. Dick wetknął mu w zęby papierosa i podsunął zapalniczkę. Uspokoił się. A tymczasem tłok robi się coraz większy. Bar już oblepiony, prawie wszystkie stoliki zajęte. Ernest zwołał swoje dziewczyny. Biegają, roznoszą, co komu trzeba — jednym piwo, innym koktajle, jeszcze innym czystą. Patrzę i jakoś mi się zdaje, że w mieście widać coraz więcej nowych twarzy, i to głównie jacyś smarkacze w kolorowych szalikach do ziemi. Powiedziałem o tym Dickowi. Dick potwierdził.

— No a jakże inaczej — mówi. — Zaczyna się wielki sezon budowlany. Kładą już fundamenty pod trzy nowe budynki dla instytutu, a oprócz tego planują budowę wielkiego muru wokół Strefy — od cmentarza do starego ranczo. Kończą się dobre czasy dla stalkerów…

— A kiedy czasy były dobre dla stalkerów? — pytam. A sam myślę: masz babo placek, a to co znowu? Koniec, teraz już się nie zarobi. Cóż, może to i lepiej, mniejsza pokusa. Będę chodzić do Strefy w dzień, jak przystało na porządnego człowieka. Forsa wprawdzie już nie taka, ale za to o ileż bezpieczniej — „kalosz”, skafandry i tak dalej, i patrole mogą cię pocałować… Żyć będę z pensji, a pić za premie. I taka straszna chandra mnie napadła! Znowu liczyć każdy grosz — na to mogę sobie pozwolić, na tamto już nie mogę, na każdą szmatkę dla Guty odkładaj pieniądze do skarbonki, do baru nie zaglądaj, kino jest tańsze… Wszystko szare, nudne, szare dnie, szare noce…

Tak sobie siedzę i myślę a Dick buczy mi nad uchem:

— Wczoraj w hotelu wpadłem wieczorem do baru, żeby wypić na sen coś mocniejszego. Patrzę — siedzą jacyś nieznani faceci, nie spodobali mi się od pierwszej chwili. Przysiada się jeden taki do mnie i zaczyna rozmowę z daleka, daje do zrozumienia, że mnie zna, wie, kim jestem i gdzie pracuję, że gotów jest dobrze zapłacić za pewne przysługi…

— Szpicel — mówię, niezbyt mnie to zainteresowało, niejednego szpicla widziałem w życiu i słyszałem niejedną rozmowę o przysługach.

— Nie, mój miły, to nie był szpicel. Lepiej posłuchaj. Chwilę z nim pogadałem, ostrożnie, rzecz jasna, udałem takiego skromnego przygłupka. Interesują go pewne przedmioty w Strefie i to nie byle śmiecie, ale raczej rzeczy wartościowe. Na akumulatory, „świerzby”, „czarne bryzgi” i podobną biżuterię nie reektuje. A o tym, na co reflektuje, wspomniał raczej aluzyjnie.

— Więc o co mu chodzi? — pytam.

— O „czarci pudding”, o ile dobrze zrozumiałem — mówi Dick i jakoś dziwnie na mnie patrzy.

— Ach, „czarci pudding” jest mu potrzebny! — mówię. — A „lampa śmierci” przypadkiem nie jest mu potrzebna?

— Też go o to zapytałem.

— No i?

— Wyobraź sobie, potrzebna.

— Tak? — mówię. — No, Jeśli tak, niech sobie sam przyniesie. To przecież drobnostka! „Czarciego puddingu” pełne piwnice, tylko brać wiadro i ładować. Pogrzeb na koszt własny.

Dick milczy, patrzy na mnie spode łba i nawet się nie uśmiecha. Co u diabła, chce mnie wynająć, czy co? I dopiero w tym momencie do mnie dotarło.

— Poczekaj — mówię. — A kto to mógł być? Z „puddingiem” nawet w Instytucie nie wolno robić doświadczeń…

— Słusznie — mówi Dick bez pośpiechu i patrzy na mnie bez przerwy. — Doświadczenia stanowiące potencjalne niebezpieczeństwo dla ludzkości. Teraz już rozumiesz, kto to był?

Nadal nie rozumiałem.

— Przybysze z Kosmosu? — pytam. Dick roześmiał się, poklepał mnie po ramieniu i mówi:

— Piję za twoje zdrowie, o święta naiwności!

— Zgoda — mówię, ale krew mnie zalewa. Znalazł sobie naiwnego, sukinsyn! — Ej! — mówię. — Szuwaks! Dosyć tego spania, lepiej napij się z nami.

Nie, Szuwaks nie będzie pił. Szuwaks śpi. Położył swój czarny łeb na czarnym stoliku i śpi, ręce zwiesił do podłogi. Wypiliśmy z Dickiem bez Szuwaksa.

— No dobra — mówię. — Może jestem naiwny, a może nie jestem, ale na tego typa doniósłbym gdzie należy. Mało kto kocha policję tak, jak ja, ale sam bym poszedł i doniósł.

— Aha — mówi Dick. — A na policji zadaliby ci pytanie: A dlaczego właściwie ten typ zwrócił się akurat do ciebie ze swoją propozycją? No?

Pokręciłem głową.

— Wszystko jedno. Ty tłusty wieprzu, trzeci rok jesteś w mieście, ani razu w Strefie nie byłeś, „czarci pudding” widziałeś tylko w kinie, ale gdybyś tak zobaczył w naturze co on potrafi zrobić z człowiekiem… To, mój kochany, straszna rzecz, nie trzeba jej wynosić ze Strefy… Wiesz sam dobrze — stalkerzy to ludzie brutalni, sumienia mają niezbyt delikatne, ale na coś takiego nawet nieboszczyk Zgnilec by nie poszedł. Ścierwnik Barbridge też na to nie pójdzie… Nawet boję się pomyśleć, komu i po co może być potrzebny „czarci pudding”.

— No cóż — mówi Dick — masz zupełną rację. Tylko ja, rozumiesz, okropnie nie mam ochoty, żeby pewnego pięknego poranka znaleziono mnie w łóżeczku i stwierdzono, że zginąłem śmiercią samobójczą, nie jestem stalkerem, ale również jestem trzeźwym i brutalnym człowiekiem i życie mi się raczej podoba. Żyję już od dość dawna i, widzisz, przywykłem…

W tym momencie Ernest krzyknął od baru:

— Panie Nunnun! Telefon do pana!

— O psiakrew — mówi Dick z nienawiścią w głosie. — Pewnie znowu reklamacja. Wszędzie znajdą. Przepraszam cię, Red.

Wstaje i idzie do telefonu. A ja zostaję z Szuwaksem i z butelką, i ponieważ z Szuwaksa nie ma żadnego pożytku, bardzo troskliwie opiekuję się butelką. Diabli by wzięli tę Strefę, nigdzie nie ma przed nią ucieczki.

Gdzie byś nie poszedł, z kim byś nie mówił — Strefa, Strefa, Strefa… Dobrze Kiryłowi gadać, że dzięki Strefie zapanuje wieczny pokój i nieziemska szczęśliwość. Kirył to fajny chłopak, nikt go głupim nie nazwie, przeciwnie, głowę ma, że daj Boże każdemu, ale przecież nie ma zielonego pojęcia o życiu. On nawet wyobrazić sobie nie może, ile wszelakiego draństwa kręci się koło Strefy. Teraz na przykład „czarci pudding” komuś jest koniecznie potrzebny. Ten Szuwaks chociaż i pijanica, chociaż ma fioła na tle religijnym, ale czasami, kiedy człowiek dobrze się zastanowi, rzeczywiście przychodzi mu do głowy — może naprawdę należy zostawić szatanowi co szatańskie?

Nie rusz gówna…

W tym momencie na krześle Dicka siada jakiś smarkacz w kolorowym szaliku.

— Czy pan Shoehart? — pyta.

— No? — mówię.

— Nazywam się Kreon — mówi. — Jestem z Malty.

— No — mówię — i co słychać na Malcie?

— Na Malcie dobrze słychać, ale ja nie o tym chciałem z panem mówić. Przysłał mnie Ernest.

Tak, myślę. To jednak bydlak ten Ernest. Ani krzty litości, ani odrobiny sumienia. Siedzi przede mną chłopiec — smagły, schludny, wesoły, pewnie jeszcze ani razu się nie golił, jeszcze ani razu nie całował dziewczyny, a Ernestowi to zwisa, on tylko o jednym myśli: żeby jak najwięcej ludzi zagonić do Strefy, a jak jeden na trzech wróci z towarem — też będzie dobrze…