Выбрать главу

— No i jak się czuje nasz dobry stary Ernest? — pytam. Kreon obejrzał się na bar i mówi:

— Moim zdaniem nieźle. Chętnie bym się z nim zamienił.

— A ja nie — mówię. — Napijesz się?

— Dziękuję, nie piję.

— No to zapal — mówię.

— Przepraszam pana, ale nie palę również.

— Niech Cię diabli — mówię — Więc po co ci w takim razie pieniądze?

Poczerwieniał, przestał się uśmiechać i cicho tak odpowiada:

— Chyba to jest tylko moja sprawa, prawda, panie Shoehart?

— Co racja, to racja — mówię i nalewam sobie na cztery palce. W głowie mi, należy zaznaczyć, już trochę szumi i ciało przenika taka przyjemna słabość, wypuściła mnie wreszcie Strefa. — Teraz jestem pijany — mówię. — Jak widzisz, bawię się. Chodziłem do Strefy, wróciłem żywy i z forsą. To nieczęsto bywa żeby żywy, i już niezmiernie rzadko, żeby z forsą. A więc na razie odłóżmy poważne rozmowy na kiedy indziej…

Tu Kreon zrywa się z krzesła, mówi „przepraszam”, okazuje się, że Dick wrócił. Stoi obok swojego krzesła i po jego twarzy widzę, że coś się stało.

— No — mówię — znowu twoje komory próżniowe są nieszczelne?

— Tak — mówi Dick. — Znowu.

Siada, nalewa sobie, dolewa mnie i widzę ja, że nie w reklamacji rzecz. Na reklamacje, powiedzmy to sobie wprost, Dick pluje z trzeciego piętra, nie na głupiego trafili!

— Wypijmy — mówi — Red. — I nie czekając na mnie wypija haustem całą swoją porcję i nalewa nową. — Ty wiesz — mówi — umarł Kirył Fanow.

W zamroczeniu nie od razu go zrozumiałem. Ktoś tam umarł, no to umarł.

— No cóż — mówię — wypijmy za spokój jego duszy…

Dick spojrzał na mnie, oczy mu się zrobiły okrągłe jak spodki, i dopiero wtedy poczułem jakby mi ktoś wymierzył cios w żołądek. Pamiętam, że wstałem, oparłem się o blat i patrzę na Dicka z góry na dół.

— Kirył?! — A przed oczami mam srebrną pajęczynę, znowu słyszę, jak ona rwie się i trzeszczy. I przez to okropne trzeszczenie głos Dicka dochodzi do mnie jak z drugiego pokoju.

— Zawał serca. Znaleźli go nagiego pod prysznicem, nikt nic nie rozumie. Pytali o ciebie, powiedziałem, że z tobą wszystko w porządku…

— A co tu jest do rozumienia? — mówię. — Strefa…

— Usiądź, Red — mówi Dick. — Usiądź i napij się.

— Strefa… — powtarzam i nie mogę przestać. — Strefa… Strefa…

Niczego nie widzę dokoła oprócz tej srebrnej pajęczyny. Cały bar zaplątał się w pajęczynę, ludzie poruszają się, pajęczyna cichutko potrzaskuje kiedy ktoś się o nią oprze. A w samym środku stoi Maltańczyk, twarz ma dziecinną, zdziwioną — nic nie pojmuje.

— Chłopcze — mówię do niego serdecznie. — Ile chcesz pieniędzy? Tysiąc wystarczy? Na! Bierz, bierz! — wpycham mu pieniądze i już krzyczę: — Idź do Ernesta i powiedz mu, że jest łajdakiem i kanalią, nie bój się, powiedz mu! Przecież to tchórz! Powiedz mu i natychmiast idź na dworzec, kup sobie bilet i wracaj na swoją Maltę! Nigdzie się nie zatrzymuj po drodze, jedź prosto do domu!

Nie pamiętam, co tam jeszcze krzyczałem. Pamiętam, jak znalazłem się przed ladą baru, Ernest postawił przede mną szklaneczkę na orzeźwienie i pyta:

— Zdaje się, że jesteś dzisiaj przy forsie?

— Tak — mówię — przy forsie…

— To może dług mi zwrócisz? Jak raz jutro miałbym na podatki. Teraz dopiero widzę — ściskam w pięści paczkę banknotów. Patrzę na tę zieloną trawę i mamroczę:

— Okazuje się, nie wziął Kreon Maltański… Z charakterem, okazuje się… No, a cała reszta — los tak chciał.

— Co z tobą — pyta mój przyjaciel Ernie. — Przesadziłeś kapkę?

— Nie — mówię. — Ze mną — mówię — wszystko w najlepszym porządku. Choćby w tej chwili mogę iść pod prysznic.

— Poszedłbyś lepiej do domu — mówi mój przyjaciel Ernie. — Jednak trochę przesadziłeś.

— Kirył umarł — mówię mu.

— Który to Kirył? Ten jednoręki?

— Sam jesteś jednoręki, bydlaku — mówię mu. — Z tysiąca takich jak ty r nie zrobią jednego Kiryła. Ścierwo cuchnące — mówię. — Handlarz. Śmiercią handlujesz, kanalio. Kupiłeś nas wszystkich za zielone… Chcesz, zaraz twój parszywy stragan rozwalę w drobny mak?

Ledwie zdążyłem zamachnąć się jak trzeba, kiedy już mnie łapią i gdzieś ciągną. A ja już nic nie kombinuję i kombinować nie mogę. Coś krzyczę, wyrywam się, kogoś kopię, potem oprzytomniałem — siedzę w toalecie cały mokry, morda rozbita. Patrzę w lustro i nie poznaję sam siebie, jeden policzek mi drga, nigdy przedtem czegoś takiego nie było. A na sali hałas, coś trzeszczy, talerze lecą na podłogę, dziewczyny piszczą i słyszę — Szuwaks ryczy niczym grizzly:

— Żałujcie za grzechy, dranie! Gdzie jest Rudy? Coście zrobili z

Rudym, szatańskie pomiotła? I wyje policyjna syrena.

Kiedy tylko zawyła, spłynęło na mnie olśnienie. Wszystko już wiem, wszystko pamiętam. I nic we mnie nie zostało — tylko lodowata furia. Tak, myślę, ja ci tu zaraz urządzę zabawę! Ja ci pokażę, co potrafi stalker, ścierwo! Wyciągnąłem z kieszeni na klucze „świerzba”, nowiutki, jeszcze ani razu nie używany, parę razy zgniotłem go palcami, żeby się rozgrzał, uchyliłem drzwi do sali i ostrożnie wrzuciłem go do spluwaczki. A sam otworzyłem okno — i na ulicę. Miałem, rzecz jasna, ogromną ochotę zobaczyć, co z tego wyjdzie, ale musiałem zwiewać jak najszybciej. Ja bardzo źle znoszę „świerzby”, od razu mi leci krew z nosa.

Przebiegiem przez podwórko i słyszę — „świerzb” już działa, najpierw zawyły i zaszczekały wszystkie psy w całej okolicy, zawsze pierwsze czują „świerzb”. Potem ktoś wrzasnął w knajpie — aż mnie uszy zabolały, chociaż byłem daleko. Wyobraziłem sobie, jak tam publika zaczęła szaleć. Jeden wpada w melancholię, drugi dostaje ataku szału, trzeci ze strachu nie wie, gdzie uciekać… To straszna rzecz „świerzb”. Teraz Ernest nieprędko zbierze pełen bar gości. On, gnida, rzecz jasna, domyśla się, kto go tak urządził, tylko że ja na to gwiżdżę. Koniec. Nie ma już więcej stalkera Reda. Ja już mam dość. Nie chcę ani sam szukać śmierci, ani innych dam na to namawiać, nie miałeś racji, Kirył, kochany chłopcze. Nie gniewaj się, ale wygląda na to, że to nie ty, ale Szuwaks ma słuszność. Nie mają czego ludzie szukać w Strefie, nie przyniesie nam Strefa szczęścia.

Przelazłem przez płot i powolutku ruszyłem do domu. Gryzę wargi, chce mi się płakać i nie mogę. Przede mną pustka. Przede mną nie ma nic. Monotonny smutek. Kirył, mój jedyny przyjacielu, jak mogliśmy dopuścić do tego? Rysowałeś przede mną perspektywy, opowiadałeś o nowym, wspaniałym świecie… a teraz co? Ktoś zapłacze po tobie w dalekiej Rosji, a ja nawet zapłakać nie mogę. Przecież to ja, głupie bydle, jestem wszystkiemu winien, właśnie ja, a nikt inny! Jak ja, kretyn nieszczęsny, śmiałem go wprowadzić do garażu, kiedy jego oczy jeszcze nie przywykły do ciemności? Całe życie żyłem jak wilk, całe życie tylko o sobie myślałem… I nagle postanowiłem pokazać, jaki jestem szlachetny, postanowiłem uszczęśliwić człowieka. Po diabła mu w ogóle powiedziałem o tym „pustaku”? I jak tylko sobie o tym przypomniałem, tak mnie coś ścisnęło za gardło, że nic — tylko rzeczywiście zawyć jak wilk. I chyba naprawdę zawyłem, ludzie jakby zaczęli ustępować mi z drogi, a potem nagle zrobiło mi się lżej — patrzę, idzie Guta. Idzie mi na spotkanie, moja dziewczyna, moja prześliczna, idzie, stąpa swoimi cudownymi nogami, spódniczka kołysze się nad kolanami, ze wszystkich bram gapią się na nią, a ona idzie prościutko, nie patrzy na nikogo i nie wiem dlaczego, ale od razu wiedziałem, że szuka właśnie mnie.